Strony

niedziela, 3 grudnia 2023

Duchy w Wenecji czyli A Haunting in Venice

Niejaka redaktor Marcinik raczyła kiedyś zauważyć, że Szekspir jest już passé, tylko ci reżyserzy teatralni przeoczyli ten fakt. Zgadzam się co do ducha, ale nie litery, bo dla mnie passé są Agatha i Arthur Conan, choć rozumiem ewentualną fascynację nimi w wieku szkolnym, a poza tym zrobiłbym wyjątek dla Sherlocka w wersji Ritchiego, bo wycisnął dowcip z ramoty. Branaghowi raczej nie chodziło o wyciskanie dowcipu z Agathy, a raczej o jakieś mroczne klimaty, w których biedny racjonalista Poirot musi zmagać się z mistycznymi zagadkami. W zasadzie Poirotowi się udaje, ale jakieś wątpliwości pozostają. Zarys historii jest taki, że do emerytowanego Poirota przyjeżdża stara znajoma pisarka, która namawia go na zdemaskowanie słynnej medium (ratunku, jaki od tego jest feminatyw?), która urządza seans w jednym z weneckich domów, a konkretnie u zubożałej diwy operowej (której głosu nie usłyszymy niestety). Dom ma ponurą historię, bo niegdyś służył za sierociniec, w którym onegdaj doszło do zajść dramatycznych. Będą trzy trupy nie licząc tych z przeszłości. Rzecz oczywiście się wyjaśni, ale żeby nie było tak prosto, rozwiązanie będziemy otrzymywać wieloetapowo, przy czym oczywiście (ziew) nie ci będą winni, którzy są najbardziej podejrzani. Mamy jedność akcji i miejsca, więc rzecz wygląda bardzo teatralnie. Nie wiem, jak było w książce, ale w filmie niemal wcale nie ma opisu tych błyskotliwych dedukcji, z których słynął choćby powieściowy Holmes. Poirot z tego filmu polega na intuicji - no i super, ale to nie robi na mnie wrażenia. W związku z tym życzymy Poirotowi udanej emerytury oraz tego, żeby nikt już go nie nękał rozwiązywaniem zagadek kryminalnych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz