Strony

środa, 5 lipca 2023

Arabowie w Galii (opera)

Jest to jedna z oper wystawiona w wersji koncertowej (czyli zero scenografii, sam śpiew i orkiestra) w ramach Royal Opera Festival. Twórca Pacini chyba trochę zapomniany, choć za życia twierdził, że skomponował sto oper. Pod względem muzycznym dostaliśmy dokładnie to, czego spodziewamy się po operach z pierwszej połowy XIX wieku. Jest pompa, dramat, uczucia wylewające się z krtani w pełnym ambiwalentnym spektrum: od miłości po nienawiść jednocześnie. Fabularnie jest to bardzo uzasadnione, bo Ezilda rozpoznaje w arabskim wodzu Agobarze swojego męża Clodomira, który rzekomo wiele lat wcześniej zmarł tuż przed objęciem galijskiego tronu. Kiedyś go kochała, ale najeźdźcy przecież nie może darzyć uczuciem. Opera jest tragiczna, więc będzie śmierć, ale - co nieoczekiwane - nie spotka ona niewiasty, lecz Clodomira-Agobara. Pod koniec Ezilda uświadamia sobie, że kocha, ale jest już za późno.  Fabuła wygląda na opowieść z czasów Karola Młota, ale trzech groszy nie dam za jej zgodność z  faktami historycznymi. Ponieważ nie ma gry aktorskiej ani kostiumów, nieco trudno jest pojąć, dlaczego nie od razu Ezilda rozpoznała męża. Czyżby wcześniej miał szyszak na głowie? Istotą festiwalu jest celebrowanie twórczości Rossiniego, ale tenże był słaby w chórach. Pacini za to chóry lubił, więc miałem radość - nawet wtedy, kiedy chór podwładnych Agobara podejmował decyzję o zamordowaniu swojego wodza - w pogodnej chóralnej kompozycji. Wyobraźcie sobie tekst do melodii refrenu Pszczółki Mai: ten wódz, którego chcemy zabić, to Agobar, ścięta mieczem będzie jego głowa, sztylet wbij mu tu i tam, radość wielką niosąc nam. W zakresie ruchu scenicznego spektakl ukradła jedna z chórzystek, która z nieznanych nam powodów pełzającymi ruchami robaczkowymi przedostała się ze sceny do klawesynisty. W sumie czemu nie, też bym podpełzł do takiego fajnego brodatego bruneta. Zdziwienie moje wywołała muzyka z puszki, którą puszczano od czasu do czasu. Dobrze chociaż, że śpiew był w całości na żywo, a Serena Farnocchia w roli Ezildy naprawdę nie szczędziła strun i momentami wychodziła poza rejestry uchwytne dla mojego ułomnego ucha.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz