Strony

wtorek, 9 marca 2021

Malcolm i Marie czyli Malcolm & Marie

Do filmu przyciągnął mnie John David, którego pamiętam jedynie z filmu Tenet. Jakkolwiek nie stworzył wtedy postaci nowego Indiany Jonesa, to jednak ten bezimienny bohater zapadł mi w pamięć. Tematem nowej produkcji z jego udziałem jest kłótnia małżeńska, a dokładniej: „małżeńska”. Malcolm jest reżyserem, który właśnie wrócił z Marie z premiery swojego filmu. Wielkie nadzieje mieszają się z niepokojem, bo recenzje w ważnych mediach mogą przesądzić o losie jego dzieła. Tak to przynajmniej bywa w SZA. Marie jest dość słusznie rozżalona, że Malcolm nie wymienił jej w podziękowaniach, chociaż nie pominął nawet nauczycieli z przedszkola. Jej pretensje są tym bardziej uzasadnione, że fabuła filmu Malcolma oparta jest na jej życiowych zmaganiach z uzależnieniem od narkotyków. Czy zwykłe „przepraszam” zażegna kłótnię? Nie tym razem. Starcia naszej pary dochodzą do poziomu mistrzowskiego, z akrobacjami w rodzaju najbardziej nienawistnego wyznania miłości, jakie w życiu widziałem. Z opowieści znajomych z Bayonne niedaleko Nowego Jorku zapamiętałem parę z mieszkania zza ściany, zza której dochodziły okrzyki: „I hate you, I hate you!”. Dyletanci! Momentami dało się odczuć sztuczność dialogów, których piętrowe konstrukcje myślowe mało współgrały z poziomem emocji. Domyślam się, że reżyser włożył w usta Johna Davida swój manifest filmowca wygłaszany przez rozemocjonowanego (przez to zabawnego w tym momencie) Malcolma po przeczytaniu pierwszej recenzji. Czarny reżyser, czarna postać główna jego filmu - więc chodzi o kwestie rasowe, nie? Do cholery jasnej, nie! - krzyczy Malcolm. A wiecie, co jest najśmieszniejsze? Że jego opinia praktycznie nie ma znaczenia, bo dzieło żyje swoim życiem, a jakimi sensami obrośnie - to już nie sprawa Malcolma, a tajemnych wirów myślowych, nieprzewidywalnych asocjacji i spontanicznej perystaltyki zwojów mózgowych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz