Strony

sobota, 20 czerwca 2020

Marny (Andrew Sean Greer)

Tytuł polski jest pozytywnie zadziwiający, bo imituje autentyczne nazwisko amerykańskie oddając sens słowa oryginalnego po polsku. Ten pomysł nie był marny. Jeśli sobie tę książkę na spokojnie przemyśleć po jej przeczytaniu, to robi coraz lepsze wrażenie. Powierzchowne odczytanie nie sprawia wielkiej radości, bo też nie ma jej wiele w życiu pięćdziesięcioletniego geja Artura Marny'ego, który właśnie zakończył pewien związek, a ma dość marne szanse na następny. Uciekając przed tą zgryzotą Artur udaje się w podróż dokoła świata, co nie wiąże się z wielkimi kosztami, bo jest znanym pisarzem, którego chętnie zapraszają na uniwersytety, konferencje, staże i reportaże. Chyba więc nie jest taki marny? Trochę jest, bo wyrastał w cieniu prawdziwych legend literatury, a duża część jego popularności wynika stąd, że obracał się w ich kręgu, z niektórymi w łóżku. Oprócz poczucia samotności dopadł go kryzys twórczy, bo wydawnictwo odrzuciło jego najnowszą powieść, której opisy przywodzą na myśl gejowską wersję Ulissesa. Ciekawe, czy to prawda, czy książki powstają jako efekt negocjacji pisarza z redaktorem.
Gdzie jest jego redaktorka, kiedy jej potrzebuje? Jego redaktrix, jak ją kiedyś nazywał: Leona Flowers. Lata temu rozdawała wydawnicze karty w jakimś innym wydawnictwie, ale Marny pamięta, jak brała jego pierwsze powieści, włochate od górnolotnej prozy, i przerabiała je na książki. Sprytna, zręczna, tak znakomicie przekonująca go do zaproponowanych cięć. „Ten akapit jest taki piękny, taki wyjątkowy – mówiła na przykład, przyciskając do piersi wymanikiurowaną dłoń – że zachowuję go wyłącznie dla siebie!”. Gdzie jest teraz? Na trzydziestym piętrze jakiegoś wieżowca z jakimś nowym ulubionym pisarzem, któremu serwuje te same wypróbowane teksty: „Myślę, że brak tego rozdziału będzie rezonować w całej powieści”. [2913]
Niektóre epizody zrobiły na mnie wrażenie. W czasie przesiadkowego pobytu w Paryżu, parę godzin przed odlotem do Marrakeszu Artur idzie na imprezę. Z francuskim jest u niego marnie, ale to nic, poznaje Javiera. Jest to spotkanie, które może się zdarzyć każdemu, z kimś, kto wydaje się naszą zaginioną połówką, ale nic z tego nie wyniknie, bo jest za wcześnie lub za późno, w tym wypadku to drugie, pominąwszy inne okoliczności. W Maroku w czasie wycieczki na pustynię Artur dowiaduje się od znajomego Lewisa, że ten rozstaje się z nieodłącznym do tej pory Clarkiem po dwudziestu latach. Rozstali się krótko po podróży do Texasu, jednym z najlepszych ich wspólnych doświadczeń. Cóż więc takiego dramatycznego nastąpiło? Nic. Co dziesięć lat odnawiali kontrakt na wspólne życie i doszli do wniosku, że tyle wystarczy. Rozstali się w przyjaźni zachowując jak najlepsze wspomnienia. Rozważanie takich życiowych scenariuszy jest atakiem na świętość polskiej rodziny, która ma trwać od ślubu do śmierci, choć czasem nie ma to najmniejszego sensu. Powieść kryje w sobie niespodziankę, związaną nie tylko z Freddym, byłym kochankiem Artura, który bierze ślub w czasie wojaży pisarza. Nie powiem wprost, o co chodzi, ale zastosuję tani chwyt, rysunek Mrożka.
Mędrcy pisali, że powieść Greera to szampańska zabawa. Na ten temat powstał wiersz. Po nim trzy cytaty.

Nic poza

Bóg zabawy z łagodnym uśmiechem na obliczu
zaprasza gestem do siebie

podsuwa ci
wiaderko i łopatkę
organy kościelne i płciowe
ją i jego
pamiętniki Monthy Pythona i skecz Anny Frank
manifesty i encykliki
mechanikę pojazdową i kwantową
myśl o łagodnym uśmiechu na jego obliczu
o geście i bacznym spojrzeniu Wielkiego Brata

już wkrótce zwycięży śmierć
lepiej by nas przy tym nie było

[397, wybór koloru garnituru]
Ale przede wszystkim: niebieski. Wybrany w pośpiechu z wachlarza tkanin, nie taki zwykły niebieski. Morski? Lazurowy? Trudno opisać. Nie za jasny, nie za ciemny, nasycony, półmatowy, zdecydowanie śmiały. Coś między ultramaryną a pentahydratem siarczanu miedzi, między Amonem a Wisznu, między Izraelem a Grecją, logami Forda i Pepsi.

[1056, w Meksyku, Marian to żona jego partnera, porzucona dla Artura]
Przez cały ranek wspinali się na dwie potężne piramidy, Piramidę Słońca i Piramidę Księżyca, kroczyli Aleją Zmarłych („Tak naprawdę nie jest to Aleja Zmarłych – informuje go Fernando. – I nie jest to Piramida Księżyca”), wyobrażając sobie, że wszystko to pokrywa malowana polichromia ciągnąca się całymi milami przez wszystkie ściany, posadzki i dachy starożytnego miasta zamieszkiwanego niegdyś przez tysiące ludzi, o których dosłownie nic nie wiemy. Nie znamy nawet ich imion. Marny wyobraża sobie kapłana okrytego pawimi piórami, schodzącego po stopniach jak w musicalu MGM albo na pokazie drag queen: rozpostarte ramiona, dobiegające zewsząd donośne dźwięki konch i Marian Brownburn stojąca na szczycie z bijącym sercem Artura Marny’ego w dłoni.

[1770]
Trzeba zaufać narratorowi, gdy pisze, że Artur Marny jest – technicznie rzecz biorąc – nieszczególnie kompetentnym kochankiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz