A trzeba było przed obejrzeniem zajrzeć do Filmwebu, gdzie sklasyfikowali ten wytwór jako romans. Może mam omamy, a może rzeczywiście jakiś pimpuś zarekomendował mi ten film jako komedię romantyczną. Oglądałem więc z rosnącym zdziwieniem, bo nic zabawnego w tym filmie nie zdiagnozowałem, a co gorsza, nawet prób rozbawienia innych widzów, być może bardziej skłonnych do śmiechu, których bawią nawet telewizyjne kabaretony. Ale nawet bez tych nietrafionych oczekiwań nadal można by się dziwić. Oli, główna bohaterka, jest zakochana w Ericu, ale tylko zaocznie, bo on jest znanym aktorem, ale nieznanym jej osobiście. A z podróży wraca jej przyjaciel, gej Carlos, jeden ze współmieszkańców wynajmowanego przez nią lokalu. Dziwny ten gej, bo skąpo odziana Oli wywołuje u niego erekcję, ale do niczego nie dojdzie, bo wskutek zwyczajnego zbiegu okoliczności (wszak Barcelona to taka pipidówa), Oli obezwładnia kieszonkowca, który gwizdnął Ericowi portfel - i tak się poznali. Romans Oli i Erica rozwija się tak dziwnie głupio, że w pewnym momencie zdajemy sobie sprawę z tego, że prawdziwa miłość czeka Oli dopiero w objęciach Carlosa. Zarysowałem główną oś fabuły, ale jest wiele wątków pobocznych, a każdy z nich pasjonujący jak myśl o wczasach w Ciechocinku. A może to wcale nie jest taki zły film, a tylko ja jestem złym widzem romansów? Który nawet Pożegnania z Afryką nie umiał docenić...
Strony
▼
wtorek, 31 lipca 2018
wtorek, 24 lipca 2018
Mario
Kazia Szczuka niegdyś nam oznajmiła, że środowiska kibiców piłki nożnej mają charakter homoseksualny, mimo manifestowanej homofobii. Jeśli nawet kobieta całej racji nie ma, to tę połowę (konkretnie drugą) przyznać jej trzeba. Wielkim znawcą tematu nie jestem, w mojej pamięci utkwił brytyjski rugbysta Keegan Hirst, a po krótkiej kwerendzie znalazłem parę innych przykładów (1, 2), ciekawe, że głównie brytyjskich. Po raz piździesiąty wspomnę, że oglądanie filmów na outfilm.pl odbiera element zaskoczenia, bo z góry wiemy, co stanie się, kiedy Mario, dobrze zapowiadający się piłkarz-junior, zamieszka z Leonem, kolegą z drużyny, w mieszkaniu zapewnionym im przez klub. Kiedy sprawa się wyda, zobaczymy homofobię w odcieniu swoistym, bo nikt nie robiłby chłopcom problemu, gdyby pracowali na kasie w Biedronce lub w MPO (jeśli mają takie coś w Szwajcarii), ale w piłce nożnej na wysokim poziomie zbytnia otwartość jeszcze nie uchodzi. Dylemat, przed którym stanie Mario - kariera czy uczucie, jest nieco podobny do tragicznych wyborów z antycznych tragedii, choć rzecz jasna na mniejszą skalę. A ponieważ w dzisiejszych czasach bogowie są powściągliwi, nawet na deus ex machina nie może biedak liczyć. Film jest dużo ciekawszy od mojego skromnego opisu, bo nie chciałem odbierać chleba redaktor Janickiej.
23 rzeczy, których nie mówią Ci o kapitalizmie (Chang Ha-Joon)
Książka pisana była w roku 2010, kiedy kryzys roku 2008 był jeszcze świeżym wspomnieniem. Może dlatego autor zyskał sławę jako krytyk neoliberalizmu ekonomicznego. Podstawowy mit tej ideologii jest taki, że rynek ma być wolny. Ale już na wstępie autor nam wyjaśnia, że nie ma czegoś takiego jak wolny rynek, bo jest on zawsze mniej lub bardziej regulowany. Jakoś tak się dziwnie składa, że kiedy regulacje były ostrzejsze, czyli od końca II wojny do końca lat siedemdziesiątych, średni rozwój gospodarczy był znacząco większy niż po neoliberalnym przeskoku, który, owszem, kreuje iluzję szybkiego wzrostu, ale w nieuniknionych cyklach koniunkturalnych, co mocno psuje zabawę. Kiedy czytałem tę książkę, próbowałem sobie wyobrazić, co odparłby, dajmy na to, Balcerowicz, który wbrew pozorom takim twardogłowym neoliberałem nie jest, skoro uważa, że 500+ ma sens, choć nie w takim wykonaniu jak obecne. Ekonomistą nie jestem, więc mogę tylko pozostać przy ogólnikach, bo szczegóły wymagałyby krytycznej analizy danych statystycznych, którymi podpiera się Ha-Joon. Wyobrażam sobie, że można wskazać jakieś pominięte przez autora czynniki, które działały pozytywnie do lat siedemdziesiątych, a potem przestały. Choćby to, że wzrost zawsze jest szybszy, kiedy odbudowujemy kraj po wojnie. Nie trzeba jednak wielkiego umysłu, żeby stwierdzić, że to cherlawy argument. Jeśli neoliberalizm byłby wolnym wyborem obywateli państw, to jeszcze można by to zrozumieć i liczyć na korektę. Niestety jest to w pewnym sensie ideologia totalna, choć oczywiście przesadzam, bo przecież można być małym, biednym afrykańskim krajem, który będzie miał w nosie gospodarczą doktrynę MFW. Sęk w tym, czy naprawdę można. Pamiętam słowa Gartona Asha, który w trakcie rozmowy o Polsce w latach dziewięćdziesiątych powiedział, że jest jedna rzecz gorsza od bycia eksploatowanym gospodarczo, a jest to nie bycie eksploatowanym gospodarczo. Garton Ash ma rację lub jej nie ma, ale w obu przypadkach przyjdzie mi się upić na ponuro. Tytuły rozdziałów książki Ha-Joona to gotowe tezy, więc je tutaj wszystkie zacytuję, bo niektóre z nich są dość zaskakujące.
W 1819 roku w brytyjskim parlamencie została przedstawiona ustawa regulująca działalność fabryk bawełny. Jak na współczesne standardy ustawa ta była niewiarygodnie „łagodna”. Zakazywała zatrudniania małych dzieci, tych poniżej 9. roku życia. Starsze dzieci (między 10. a 16. rokiem życia) nadal mogłyby pracować, tyle że ograniczono liczbę godzin ich pracy do 12 dziennie (no tak, bardzo łagodnie je potraktowano). Nowe zasady miały zastosowanie tylko do fabryk bawełny, bo uznano, że praca w nich jest szczególnie niebezpieczna dla zdrowia pracowników.
Propozycja wywołała ogromne kontrowersje. Przeciwnicy uważali, że narusza ona świętość, jaką jest swoboda zawierania umów, niszcząc w ten sposób sam fundament wolnego rynku. Podczas dyskusji nad tym przepisem niektórzy członkowie Izby Lordów sprzeciwiali się mu, argumentując, że „praca powinna być wolna”. Ich tok myślenia był następujący: dzieci chcą (i muszą) pracować, natomiast właściciele fabryk chcą je zatrudniać – w czym więc problem?
[487]
Jeszcze na początku XX wieku średni tydzień pracy w USA trwał około 60 godzin. W tym czasie (dokładniej, w 1905 roku) był to kraj, w którym Sąd Najwyższy za niezgodne z konstytucją uznał prawo stanu Nowy Jork ograniczające dzień pracy piekarzy do dziesięciu godzin, bo „pozbawiało ono piekarza swobody pracy tak długo, jak sobie tego życzył”.
[500]
W lipcu 2008 roku, kiedy upadał system finansowy kraju, rząd USA zainwestował 200 mld dolarów w firmy Fannie Mae i Freddie Mac, które udzielały kredytów hipotecznych, po czym je znacjonalizował. Republikański senator Jim Bunning z Kentucky zareagował na to słynnym oskarżeniem, że coś takiego mogłoby się zdarzyć tylko w kraju „socjalistycznym”, takim jak Francja.
Już porównanie do Francji było wystarczająco straszne, ale 19 września 2008 roku ukochany kraj senatora Bunninga został przemianowany – przez lidera jego własnej partii – na samo Imperium Zła. Zgodnie z ogłoszonym tego dnia przez prezydenta George’a W. Busha planem, któremu następnie nadano nazwę TARP (Troubled Asset Relief Program) – rząd USA miał wykorzystać przynajmniej 700 miliardów dolarów pochodzących z kieszeni podatników na wykup „toksycznych aktywów” duszących system finansowy.
Prezydent Bush jednak nie widział tego w ten sposób. Jego zdaniem program nie miał nic wspólnego z „socjalizmem”, a raczej był po prostu pochodną amerykańskiego systemu wolnej przedsiębiorczości, „opartego na przeświadczeniu, że rząd federalny powinien interweniować na rynku, tylko jeśli to konieczne”. Tyle że według niego, nacjonalizacja wielkiej części sektora finansowego była właśnie jedną z takich koniecznych interwencji.
[573]
Zanim wymyślono spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością w XVI-wiecznej Europie – albo kompanię akcyjną, jak początkowo ją określano – biznesmeni zakładający przedsiębiorstwo musieli ryzykować wszystkim. Kiedy mówię wszystkim, to mam naprawdę na myśli wszystko. Nie tylko własność osobistą (nieograniczona odpowiedzialność oznaczała, że biznesmen, któremu powinie się noga, musiał sprzedać całą osobistą własność, by spłacić wszystkie długi), ale także osobistą wolność (przedsiębiorca mógł pójść do więzienia dla dłużników, gdyby nie udało mu się spłacić długów). Biorąc to pod uwagę, należy uznać niemal za cud to, że w ogóle ktoś chciał wówczas zakładać biznes.
[701]
William Lazonick, amerykański ekonomista biznesu, ocenia, że gdyby GM nie wydało tych 20,4 miliarda dolarów – które zostały przeznaczone w latach 1986–2002 na wykup akcji własnych – i włożyłoby je do banku (z 2,5 procentowym rocznym zyskiem po opodatkowaniu), to nie miałoby problemu ze znalezieniem 35 miliardów potrzebnych w 2009 na to, żeby obronić firmę przed bankructwem. I na całym tym szaleństwie zysków ogromnie korzystają zawodowi menadżerowie, bo sami posiadają wiele akcji dzięki opcjom na ich zakup, stanowiącym część ich uposażenia.
[718]
Niestety, pomimo tego, że udziałowcy są prawnymi właścicielami firmy, to właśnie oni spośród różnych interesariuszy są najmniej oddani celowi długoterminowej żywotności firmy. Dzieje się tak dlatego, że to oni mogą wyjść z niej najłatwiej. Wystarczy jedynie, że sprzedadzą swoje udziały – w razie konieczności z niewielką stratą – jeśli tylko będą na tyle sprytni, by nie trzymać się przegranej sprawy zbyt długo.
(...)
Dlatego też większość bogatych krajów spoza anglosaskiego świata próbuje ograniczyć wpływ swobodnego przepływu udziałowców pomiędzy firmami i utrzymuje (a nawet tworzy) grupy stałych czy długoterminowych interesariuszy (łącznie z niektórymi udziałowcami) za pomocą różnych środków formalnych i nieformalnych.
[750]
Jak niedawno wyznał Jack Welch, koncepcja wartości dla akcjonariuszy to najprawdopodobniej „najgłupszy pomysł na świecie”.
Jack Welch to wieloletni prezes GE, twórca pojęcia „wartości dla akcjonariuszy”.
[1008]
Fascynacja rewolucją ICT (teleinformatyczną), której uosobieniem jest internet, sprawiła, że niektóre bogate kraje – zwłaszcza USA i Wielka Brytania – doszły do błędnego wniosku, iż wytwarzanie dóbr jest do tego stopnia „przestarzałe”, że powinny one spróbować żyć jedynie z idei.
Sprowadzając rzecz do absurdu - ale w tym przypadku moim zdaniem w sposób uprawniony - wyobraźmy sobie, że cały świat zacznie tak myśleć. Nie ma chińskich fabryk, amerykańskiej kukurydzy, polskiego buraka. Nic nie ma. Przy okazji: internet nie może być „uosobieniem”.
[1215]
W styczniu 1923 roku wojska francuskie i belgijskie rozpoczęły okupację Zagłębia Ruhry w Niemczech, regionu słynącego z produkcji węgla i stali. Przyczyną była poważna zwłoka Niemiec w wypłacaniu reparacji wymaganych traktatem wersalskim, który zakończył I wojnę światową.
(...)
Mieli rację. Po okupacji Zagłębia Ruhry niemiecka inflacja całkowicie wymknęła się spod kontroli – do 23 listopada 1923 roku ceny wzrosły 10 miliardów razy (tak, miliardów – nie tysięcy ani nawet milionów). Tego dnia wprowadzono nową walutę, rentenmarkę.
[1859]
W stopniu niewielkim, choć zauważalnym, deindustrializacja ma charakter iluzoryczny, bo bardziej odzwierciedla zmiany w klasyfikacjach statystycznych niż w rzeczywistych działaniach. Jedno z tego rodzaju złudzeń powstało wskutek outsourcingu pewnych działań, które są z natury usługami, ale niegdyś wykonywano je na miejscu, w firmach produkcyjnych, i dlatego klasyfikowane były jako produkcja wytwórcza (na przykład katering, usługi sprzątania, wsparcie techniczne). Kiedy dokonuje się outsourcingu, notuje się wzrost wartości usług bez rzeczywistego wzrostu liczby wykonywanych usług.
[1898]
W niektórych przypadkach już nawet sama próba podniesienia produktywności może doprowadzić do zniszczenia produktu. Jeśli kwartet smyczkowy zagra dwudziestosiedmiominutowy utwór w dziewięć minut, to czy uznałbyś, że jego produktywność się potroiła?
W przypadku niektórych innych usług wyższa na pierwszy rzut oka produktywność wynika z pogorszenia jakości produktu. Nauczycielka może pozornie podnieść swoją produktywność cztery razy mając w klasie cztery razy więcej uczniów, ale jakość jej „produktu” spadnie, bo nie będzie ona w stanie poświęcać tyle samo uwagi każdemu uczniowi, co wcześniej.
[2863]
Wolnorynkowi ekonomiści nie widzą w tych różnicach wynagrodzeń nic złego. Jeśli CEO zarabia 300 razy więcej niż przeciętny pracownik, to – jak twierdzą – dlatego, że wytwarza 300 razy więcej wartości dodanej. Jeśli ktoś nie wykazuje się taką produktywnością, która uzasadniałaby wysokość jego wynagrodzenia, to siły rynkowe rychło sprawią, że zostanie zwolniony (zob. Rzecz 3). Ci, którzy podnoszą kwestię nadmiernych wynagrodzeń, jak Obama, to populiści, wikłający się w politykę zawiści klasowej. Dopóki ci mniej produktywni nie zaakceptują – twierdzą wolnorynkowcy – że ludziom trzeba płacić stosownie do ich produktywności, dopóty kapitalizm nie będzie funkcjonował jak należy.
Można by w zasadzie się z tym zgodzić, gdyby zostawić na boku jeden mały szczegół – fakty.
Nie dyskutuję z poglądem, że niektórzy ludzie są bardziej produktywni od innych i powinni zarabiać więcej, czasem znacznie więcej (choć nie powinni być przesadnie z siebie dumni (...)). Chodzi o to, czy aktualny poziom tej różnicy jest po prostu uzasadniony.
[2938]
W USA (i Wielkiej Brytanii, która jest na drugim miejscu pod względem stosunku płacy CEO do płacy pracownika) pakiety kompensacyjne najwyższych menadżerów są tendencyjne. Nie dość, że menadżerowie zarabiają za dużo, to jeszcze nie są karani za złe zarządzanie. Najgorsze, co może im się przytrafić, to to, że mogą wylecieć z aktualnej pracy, ale prawie zawsze towarzyszy temu olbrzymia odprawa. Czasem wyrzuceni prezesi dostają nawet więcej, niż wymaga tego ich umowa. Według ekonomistów Bebchuka i Frieda, „kiedy prezes firmy Mattel, pani Jill Barad, zrezygnowała ze stanowiska pod przymusem (w 2000 roku), zarząd darował jej dług wartości 4,2 miliona dolarów, przyznał dodatkowe 3,3 miliona w gotówce na pokrycie podatków za darowanie innego długu i nadał jej prawo własności do opcji, które były częścią jej planu emerytalnego. Te nieuzasadnione korzyści stanowiły dodatek do tych, które wynikały z umowy o pracę – odprawa w wysokości 26,4 miliona dolarów i świadczenia emerytalne opiewające na sumę ponad 700 000 dolarów rocznie”.
[3081]
Branża mikrofinansowania zawsze chlubiła się tym, że jej działalność była zyskowna mimo braku subsydiów państwowych lub dotacji ze strony międzynarodowych darczyńców, choć być może nie dotyczyło to jej początków. Niektórzy prezentowali ten fakt jako dowód, że biedni na rynku radzą sobie tak samo dobrze, jak wszyscy inni, jeśli tylko im się na to pozwoli. Okazuje się jednak, że bez wsparcia rządu czy pomocy międzynarodowej instytucje mikrofinansujące muszą pobierać – i to właśnie robiły – niemal lichwiarskie odsetki. Ujawniono, że Grameen Bank mógł stosować na początku stopy procentowe na rozsądnym poziomie tylko dzięki subsydiom rządu Bangladeszu i międzynarodowej pomocy, co zostało celowo przemilczane. Bez takiego wsparcia instytucje mikrofinansujące muszą narzucać odsetki w wysokości 40–50 procent udzielanych kredytów, a na przykład w Meksyku oprocentowanie sięga zazwyczaj nawet 80–100 procent. Gdy pod koniec lat 90. Grameen Bank został zmuszony do rezygnacji z subsydiów, przeszedł reorganizację (w 2001) i zaczął nakładać oprocentowanie w wysokości 40–50 procent.
Mikrofinsowanie miało swoje pięć minut, kiedy w 2006 roku ekonomicznego Nobla dostał Yunus, prezes Grameen Banku.
[3201]
W 1998 roku wielki fundusz hedgingowy Long-Term Capital Management (LTCM) był na skraju bankructwa w następstwie rosyjskiego kryzysu finansowego. Z powodu rozmiarów funduszu spodziewano się, że jego plajta pociągnie w dół wszystkich innych. Amerykański system finansowy uniknął załamania tylko dzięki temu, że Rada Gubernatorów Rezerwy Federalnej – banku centralnego USA – wywarła nacisk na kilkanaście banków, by te wyłożyły pieniądze na firmę i stały się jej przymusowymi udziałowcami, obejmując 90 procent akcji. Ostatecznie LTCM zwinął interes w 2000 roku.
To poniekąd zabawne, gdyż w zarządzie LTCM byli ekonomiczni nobliści z 1997 roku, Merton i Scholes. Otarłem się o teorię wyceny opcji tego drugiego, która robi wrażenie pod względem użytego aparatu matematycznego, ale, kurczę blade, rzeczywistość wciąż odmawia współpracy z teoretycznymi modelami. Scholes później założył Platinum Grove Asset Management (PGAM) - ach, te nazwy! - który upadł w 2008, a Trinsom Group, firma Mertona, upadła w 2009.
[3224]
Wiele przypadków od czasu wybuchu kryzysu finansowego w 2008 roku dowodzi, że rzekomo najmądrzejsi ludzie tak naprawdę nie rozumieli, co robią. Nie chodzi mi tutaj o grube ryby Hollywood, jak Steven Spielberg, John Malkovich czy legendarny miotacz bejsbolowy, Sandy Koufax, którzy powierzyli swoje pieniądze oszustowi Berniemu Madoffowi. Bo choć może i są oni jednymi z najlepszych w swoim fachu, to niekoniecznie muszą rozumieć finanse. Mówimy o specjalistach w zarządzaniu funduszami, bankierach z najwyższej półki (łącznie z tymi, którzy pracują dla największych banków na świecie, takich jak brytyjski HSBC czy hiszpański Santander) i światowej klasy uniwersytetach (New York University i Bard College, które w kadrach mają jednych z najbardziej uznanych na świecie ekonomistów) – oni tak samo połknęli haczyk zarzucony przez Madoffa.
[3475, o micie wyższej edukacji]
Jeśli, powiedzmy, 50 procent populacji idzie na studia, to ktoś, kto tego nie zrobi, składa w sposób domniemany deklarację, że należy do mniej zdolnej połowy populacji. Nie jest to najlepszy punkt wyjścia przy szukaniu pracy. Ludzie idą więc na studia w pełni świadomi, że będą tam „tracić czas”, ucząc się rzeczy, które nigdy im się nie przydadzą w pracy. Ponieważ wszyscy chcą studiować, rośnie popyt na wyższą edukację, co powoduje powstawanie większej liczby miejsc na uniwersytetach. W konsekwencji jeszcze bardziej rosną wskaźniki zapisów na studia, co dodatkowo zwiększa presję na studiowanie. Z czasem prowadzi to do procesu inflacji dyplomów. Skoro „wszyscy” mają dyplom ukończenia studiów wyższych, czyli licencjat, trzeba więc zrobić magistra albo nawet doktorat, żeby się wyróżnić, nawet jeśli pod względem zwiększania produktywności te kolejne stopnie edukacji mają minimalne znacznie dla twojej przyszłej pracy.
[3537]
Szybki sukces nazistowskich Niemiec był możliwy dzięki temu, że ich armia potrafiła sprawnie się przemieszczać – słynny Blitzkrieg. A dużą mobilność niemieckiej, wysoko zmotoryzowanej armii, zapewnił dostęp do wielu technologii dostarczonych przez nie kogo innego jak GM (za pośrednictwem Opla, którego GM kupił w 1929 roku). Poza tym, coraz więcej jest dowodów na to, że wbrew obowiązującemu prawu, przez całą wojnę GM w tajemnicy utrzymywała związki z Oplem, który produkował nie tylko wojskowe wozy, ale też samoloty, miny lądowe i torpedo. Wychodzi na to, że GM zbroiła obie strony konfliktu i czerpała z tego zyski.
[3846]
Bez określonego stopnia równości rezultatów (na przykład dostatecznie wysokich dochodów wszystkich rodziców, by ich dzieci nie chodziły głodne), równe szanse (na przykład darmowa szkoła) tak naprawdę nie mają znaczenia.
[3851]
Koreańczycy, moi rodacy, są prawdopodobnie mistrzami świata w byciu bardziej papieskimi od papieża (nie w sensie dosłownym – tylko około 10 procent z nich jest katolikami). Korea nie jest małym krajem. Połączona populacja Korei Północnej i Południowej, które przez prawie tysiąc lat, aż do 1945, były jednym krajem, to dziś około 70 milionów ludzi. Znajduje się jednak w samym środku strefy, w której zderzają się interesy gigantów – Chin, Japonii, Rosji i USA. Nauczyliśmy się więc bardzo dobrze przyjmować ideologię jednego z wielkich i stosować ją bardziej ortodoksyjnie niż on sam. Kiedy bierzemy się za komunizm (w Korei Północnej), jesteśmy bardziej komunistyczni niż Rosja. Gdy praktykowaliśmy państwowy kapitalizm w stylu japońskim (w Korei Południowej) w latach 1960–1980, byliśmy bardziej państwowo-kapitalistyczni niż Japończycy. Teraz, kiedy przeszliśmy na kapitalizm w stylu amerykańskim, pouczamy USA w kwestii zalet wolnego handlu i zawstydzamy, deregulując rynki finansowe i rynek pracy jak się tylko da.
[4379]
John Kenneth Galbraith, najbardziej dowcipny ekonomista w historii, z pewnością przesadził stwierdzając, że „ekonomia jest niezwykle użyteczna jako forma zatrudnienia ekonomistów”, ale być może aż tak bardzo się nie pomylił. Ekonomia rzeczywiście nie wydaje się szczególnie ważna dla zarządzania gospodarczego w realnym świecie.
Autor przytacza parę przykładów krajów, które odniosły sukces ekonomiczny, choć to wcale nie wykształceni ekonomiści byli u władzy. Parę akapitów dalej wspomniano o pytaniu królowej Elżbiety, zadane po wysłuchaniu relacji o kryzysie roku 2008. „Jak to możliwe, że nikt tego nie przewidział?”. Do tego nawiązuje kolejny cytat.
[4400]
Dowiedziawszy się, że monarchini jest zatroskana [p. wyżej], Akademia Brytyjska zwołała 11 czerwca 2009 roku spotkanie najlepszych akademickich ekonomistów, tych z sektora finansowego i rządu. Wnioski z tego spotkania przekazano królowej w formie listu, datowanego na 22 lipca 2009, napisanego przez prominentnego profesora ekonomii z LSE, Tima Besleya i profesora Petera Hennessy’ego z Queen Mary, University of London40, znanego historyka brytyjskiego rządu. W liście tym profesorowie Besley i Hennessy stwierdzili, że niektórzy ekonomiści byli kompetentni i w przededniu kryzysu „dobrze wykonywali swoją pracę, ale koncentrując się na drzewach, stracili z pola widzenia las”. Ich zdaniem doszło do „błędu w zbiorowej wyobraźni wielu mądrych ludzi, zarówno tych w kraju, jak i na arenie międzynarodowej, a błąd ten nie pozwolił zrozumieć zagrożeń dla systemu jako całości”.
Błąd z b i o r o w e j w y o b r a ź n i? Czyż większość ekonomistów, łącznie z tymi (choć nie wszystkimi), którzy brali udział w spotkaniu Brytyjskiej Akademii, nie przekonywała nas, że wolne rynki funkcjonują najlepiej dlatego, że jesteśmy r a c j o n a l n y m i i n d y w i d u a l i s t a m i, zatem wiemy, czego chcemy dla samych siebie (i nikogo innego, może z wyjątkiem najbliższej rodziny) i jak najskuteczniej to osiągnąć? (...). Nie przypominam sobie zbyt wielu dyskusji ekonomicznych o wyobraźni, zwłaszcza zbiorowej, a pracuję w tym zawodzie od dwudziestu lat. Nie jestem nawet pewien, czy dla takiej koncepcji jak wyobraźnia, zbiorowa lub nie, jest w ogóle miejsce w dominującym w ekonomii, racjonalistycznym dyskursie. Wielcy brytyjskiego świata ekonomii przyznawali więc w zasadzie, że nie wiedzą, co poszło nie tak.
- Wolny rynek nie istnieje.
- Firmami nie powinno się zarządzać, stawiając na pierwszym miejscu interesy ich właścicieli.
- Większość ludzi w bogatych krajach zarabia więcej niż powinna.
- Pralka bardziej zmieniła świat niż internet.
- Oczekuj po ludziach najgorszego, a dostaniesz to, co najgorsze.
- Większa stabilność makroekonomiczna nie uczyniła światowej gospodarki bardziej stabilną.
- Rozwiązania wolnorynkowe rzadko prowadzą do bogacenia się biednych krajów.
- Kapitał ma narodowość.
- Nie żyjemy w erze postindustrialnej.
- Stany Zjednoczone nie są krajem o najwyższym standardzie życia na świecie.
- Afryka nie jest skazana na niski poziom rozwoju.
- Rząd potrafi stawiać na najlepszych.
- Ułatwienie zamożnym dalszego bogacenia się nie sprawi, że cała reszta też się wzbogaci.
- Amerykańscy menadżerowie zarabiają za dużo.
- Ludzie w biednych krajach są bardziej przedsiębiorczy niż ludzie w krajach bogatych.
- Nie jesteśmy wystarczająco mądrzy, żeby zdać się na rynek.
- Więcej edukacji nie wystarczy, by kraj się wzbogacił.
- To, co dobre dla General Motors, niekoniecznie musi być dobre dla Stanów Zjednoczonych.
- Choć komunizm upadł, wciąż żyjemy w gospodarkach planowanych.
- Równość szans nie musi być fair.
- Silne państwo sprawia, że ludzie są bardziej otwarci na zmiany.
- Rynki finansowe powinny być mniej, a nie bardziej efektywne.
- Dobra polityka gospodarcza nie wymaga zaangażowania dobrych ekonomistów.
W 1819 roku w brytyjskim parlamencie została przedstawiona ustawa regulująca działalność fabryk bawełny. Jak na współczesne standardy ustawa ta była niewiarygodnie „łagodna”. Zakazywała zatrudniania małych dzieci, tych poniżej 9. roku życia. Starsze dzieci (między 10. a 16. rokiem życia) nadal mogłyby pracować, tyle że ograniczono liczbę godzin ich pracy do 12 dziennie (no tak, bardzo łagodnie je potraktowano). Nowe zasady miały zastosowanie tylko do fabryk bawełny, bo uznano, że praca w nich jest szczególnie niebezpieczna dla zdrowia pracowników.
Propozycja wywołała ogromne kontrowersje. Przeciwnicy uważali, że narusza ona świętość, jaką jest swoboda zawierania umów, niszcząc w ten sposób sam fundament wolnego rynku. Podczas dyskusji nad tym przepisem niektórzy członkowie Izby Lordów sprzeciwiali się mu, argumentując, że „praca powinna być wolna”. Ich tok myślenia był następujący: dzieci chcą (i muszą) pracować, natomiast właściciele fabryk chcą je zatrudniać – w czym więc problem?
[487]
Jeszcze na początku XX wieku średni tydzień pracy w USA trwał około 60 godzin. W tym czasie (dokładniej, w 1905 roku) był to kraj, w którym Sąd Najwyższy za niezgodne z konstytucją uznał prawo stanu Nowy Jork ograniczające dzień pracy piekarzy do dziesięciu godzin, bo „pozbawiało ono piekarza swobody pracy tak długo, jak sobie tego życzył”.
[500]
W lipcu 2008 roku, kiedy upadał system finansowy kraju, rząd USA zainwestował 200 mld dolarów w firmy Fannie Mae i Freddie Mac, które udzielały kredytów hipotecznych, po czym je znacjonalizował. Republikański senator Jim Bunning z Kentucky zareagował na to słynnym oskarżeniem, że coś takiego mogłoby się zdarzyć tylko w kraju „socjalistycznym”, takim jak Francja.
Już porównanie do Francji było wystarczająco straszne, ale 19 września 2008 roku ukochany kraj senatora Bunninga został przemianowany – przez lidera jego własnej partii – na samo Imperium Zła. Zgodnie z ogłoszonym tego dnia przez prezydenta George’a W. Busha planem, któremu następnie nadano nazwę TARP (Troubled Asset Relief Program) – rząd USA miał wykorzystać przynajmniej 700 miliardów dolarów pochodzących z kieszeni podatników na wykup „toksycznych aktywów” duszących system finansowy.
Prezydent Bush jednak nie widział tego w ten sposób. Jego zdaniem program nie miał nic wspólnego z „socjalizmem”, a raczej był po prostu pochodną amerykańskiego systemu wolnej przedsiębiorczości, „opartego na przeświadczeniu, że rząd federalny powinien interweniować na rynku, tylko jeśli to konieczne”. Tyle że według niego, nacjonalizacja wielkiej części sektora finansowego była właśnie jedną z takich koniecznych interwencji.
[573]
Zanim wymyślono spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością w XVI-wiecznej Europie – albo kompanię akcyjną, jak początkowo ją określano – biznesmeni zakładający przedsiębiorstwo musieli ryzykować wszystkim. Kiedy mówię wszystkim, to mam naprawdę na myśli wszystko. Nie tylko własność osobistą (nieograniczona odpowiedzialność oznaczała, że biznesmen, któremu powinie się noga, musiał sprzedać całą osobistą własność, by spłacić wszystkie długi), ale także osobistą wolność (przedsiębiorca mógł pójść do więzienia dla dłużników, gdyby nie udało mu się spłacić długów). Biorąc to pod uwagę, należy uznać niemal za cud to, że w ogóle ktoś chciał wówczas zakładać biznes.
[701]
William Lazonick, amerykański ekonomista biznesu, ocenia, że gdyby GM nie wydało tych 20,4 miliarda dolarów – które zostały przeznaczone w latach 1986–2002 na wykup akcji własnych – i włożyłoby je do banku (z 2,5 procentowym rocznym zyskiem po opodatkowaniu), to nie miałoby problemu ze znalezieniem 35 miliardów potrzebnych w 2009 na to, żeby obronić firmę przed bankructwem. I na całym tym szaleństwie zysków ogromnie korzystają zawodowi menadżerowie, bo sami posiadają wiele akcji dzięki opcjom na ich zakup, stanowiącym część ich uposażenia.
[718]
Niestety, pomimo tego, że udziałowcy są prawnymi właścicielami firmy, to właśnie oni spośród różnych interesariuszy są najmniej oddani celowi długoterminowej żywotności firmy. Dzieje się tak dlatego, że to oni mogą wyjść z niej najłatwiej. Wystarczy jedynie, że sprzedadzą swoje udziały – w razie konieczności z niewielką stratą – jeśli tylko będą na tyle sprytni, by nie trzymać się przegranej sprawy zbyt długo.
(...)
Dlatego też większość bogatych krajów spoza anglosaskiego świata próbuje ograniczyć wpływ swobodnego przepływu udziałowców pomiędzy firmami i utrzymuje (a nawet tworzy) grupy stałych czy długoterminowych interesariuszy (łącznie z niektórymi udziałowcami) za pomocą różnych środków formalnych i nieformalnych.
[750]
Jak niedawno wyznał Jack Welch, koncepcja wartości dla akcjonariuszy to najprawdopodobniej „najgłupszy pomysł na świecie”.
Jack Welch to wieloletni prezes GE, twórca pojęcia „wartości dla akcjonariuszy”.
[1008]
Fascynacja rewolucją ICT (teleinformatyczną), której uosobieniem jest internet, sprawiła, że niektóre bogate kraje – zwłaszcza USA i Wielka Brytania – doszły do błędnego wniosku, iż wytwarzanie dóbr jest do tego stopnia „przestarzałe”, że powinny one spróbować żyć jedynie z idei.
Sprowadzając rzecz do absurdu - ale w tym przypadku moim zdaniem w sposób uprawniony - wyobraźmy sobie, że cały świat zacznie tak myśleć. Nie ma chińskich fabryk, amerykańskiej kukurydzy, polskiego buraka. Nic nie ma. Przy okazji: internet nie może być „uosobieniem”.
[1215]
W styczniu 1923 roku wojska francuskie i belgijskie rozpoczęły okupację Zagłębia Ruhry w Niemczech, regionu słynącego z produkcji węgla i stali. Przyczyną była poważna zwłoka Niemiec w wypłacaniu reparacji wymaganych traktatem wersalskim, który zakończył I wojnę światową.
(...)
Mieli rację. Po okupacji Zagłębia Ruhry niemiecka inflacja całkowicie wymknęła się spod kontroli – do 23 listopada 1923 roku ceny wzrosły 10 miliardów razy (tak, miliardów – nie tysięcy ani nawet milionów). Tego dnia wprowadzono nową walutę, rentenmarkę.
[1859]
W stopniu niewielkim, choć zauważalnym, deindustrializacja ma charakter iluzoryczny, bo bardziej odzwierciedla zmiany w klasyfikacjach statystycznych niż w rzeczywistych działaniach. Jedno z tego rodzaju złudzeń powstało wskutek outsourcingu pewnych działań, które są z natury usługami, ale niegdyś wykonywano je na miejscu, w firmach produkcyjnych, i dlatego klasyfikowane były jako produkcja wytwórcza (na przykład katering, usługi sprzątania, wsparcie techniczne). Kiedy dokonuje się outsourcingu, notuje się wzrost wartości usług bez rzeczywistego wzrostu liczby wykonywanych usług.
[1898]
W niektórych przypadkach już nawet sama próba podniesienia produktywności może doprowadzić do zniszczenia produktu. Jeśli kwartet smyczkowy zagra dwudziestosiedmiominutowy utwór w dziewięć minut, to czy uznałbyś, że jego produktywność się potroiła?
W przypadku niektórych innych usług wyższa na pierwszy rzut oka produktywność wynika z pogorszenia jakości produktu. Nauczycielka może pozornie podnieść swoją produktywność cztery razy mając w klasie cztery razy więcej uczniów, ale jakość jej „produktu” spadnie, bo nie będzie ona w stanie poświęcać tyle samo uwagi każdemu uczniowi, co wcześniej.
[2863]
Wolnorynkowi ekonomiści nie widzą w tych różnicach wynagrodzeń nic złego. Jeśli CEO zarabia 300 razy więcej niż przeciętny pracownik, to – jak twierdzą – dlatego, że wytwarza 300 razy więcej wartości dodanej. Jeśli ktoś nie wykazuje się taką produktywnością, która uzasadniałaby wysokość jego wynagrodzenia, to siły rynkowe rychło sprawią, że zostanie zwolniony (zob. Rzecz 3). Ci, którzy podnoszą kwestię nadmiernych wynagrodzeń, jak Obama, to populiści, wikłający się w politykę zawiści klasowej. Dopóki ci mniej produktywni nie zaakceptują – twierdzą wolnorynkowcy – że ludziom trzeba płacić stosownie do ich produktywności, dopóty kapitalizm nie będzie funkcjonował jak należy.
Można by w zasadzie się z tym zgodzić, gdyby zostawić na boku jeden mały szczegół – fakty.
Nie dyskutuję z poglądem, że niektórzy ludzie są bardziej produktywni od innych i powinni zarabiać więcej, czasem znacznie więcej (choć nie powinni być przesadnie z siebie dumni (...)). Chodzi o to, czy aktualny poziom tej różnicy jest po prostu uzasadniony.
[2938]
W USA (i Wielkiej Brytanii, która jest na drugim miejscu pod względem stosunku płacy CEO do płacy pracownika) pakiety kompensacyjne najwyższych menadżerów są tendencyjne. Nie dość, że menadżerowie zarabiają za dużo, to jeszcze nie są karani za złe zarządzanie. Najgorsze, co może im się przytrafić, to to, że mogą wylecieć z aktualnej pracy, ale prawie zawsze towarzyszy temu olbrzymia odprawa. Czasem wyrzuceni prezesi dostają nawet więcej, niż wymaga tego ich umowa. Według ekonomistów Bebchuka i Frieda, „kiedy prezes firmy Mattel, pani Jill Barad, zrezygnowała ze stanowiska pod przymusem (w 2000 roku), zarząd darował jej dług wartości 4,2 miliona dolarów, przyznał dodatkowe 3,3 miliona w gotówce na pokrycie podatków za darowanie innego długu i nadał jej prawo własności do opcji, które były częścią jej planu emerytalnego. Te nieuzasadnione korzyści stanowiły dodatek do tych, które wynikały z umowy o pracę – odprawa w wysokości 26,4 miliona dolarów i świadczenia emerytalne opiewające na sumę ponad 700 000 dolarów rocznie”.
[3081]
Branża mikrofinansowania zawsze chlubiła się tym, że jej działalność była zyskowna mimo braku subsydiów państwowych lub dotacji ze strony międzynarodowych darczyńców, choć być może nie dotyczyło to jej początków. Niektórzy prezentowali ten fakt jako dowód, że biedni na rynku radzą sobie tak samo dobrze, jak wszyscy inni, jeśli tylko im się na to pozwoli. Okazuje się jednak, że bez wsparcia rządu czy pomocy międzynarodowej instytucje mikrofinansujące muszą pobierać – i to właśnie robiły – niemal lichwiarskie odsetki. Ujawniono, że Grameen Bank mógł stosować na początku stopy procentowe na rozsądnym poziomie tylko dzięki subsydiom rządu Bangladeszu i międzynarodowej pomocy, co zostało celowo przemilczane. Bez takiego wsparcia instytucje mikrofinansujące muszą narzucać odsetki w wysokości 40–50 procent udzielanych kredytów, a na przykład w Meksyku oprocentowanie sięga zazwyczaj nawet 80–100 procent. Gdy pod koniec lat 90. Grameen Bank został zmuszony do rezygnacji z subsydiów, przeszedł reorganizację (w 2001) i zaczął nakładać oprocentowanie w wysokości 40–50 procent.
Mikrofinsowanie miało swoje pięć minut, kiedy w 2006 roku ekonomicznego Nobla dostał Yunus, prezes Grameen Banku.
[3201]
W 1998 roku wielki fundusz hedgingowy Long-Term Capital Management (LTCM) był na skraju bankructwa w następstwie rosyjskiego kryzysu finansowego. Z powodu rozmiarów funduszu spodziewano się, że jego plajta pociągnie w dół wszystkich innych. Amerykański system finansowy uniknął załamania tylko dzięki temu, że Rada Gubernatorów Rezerwy Federalnej – banku centralnego USA – wywarła nacisk na kilkanaście banków, by te wyłożyły pieniądze na firmę i stały się jej przymusowymi udziałowcami, obejmując 90 procent akcji. Ostatecznie LTCM zwinął interes w 2000 roku.
To poniekąd zabawne, gdyż w zarządzie LTCM byli ekonomiczni nobliści z 1997 roku, Merton i Scholes. Otarłem się o teorię wyceny opcji tego drugiego, która robi wrażenie pod względem użytego aparatu matematycznego, ale, kurczę blade, rzeczywistość wciąż odmawia współpracy z teoretycznymi modelami. Scholes później założył Platinum Grove Asset Management (PGAM) - ach, te nazwy! - który upadł w 2008, a Trinsom Group, firma Mertona, upadła w 2009.
[3224]
Wiele przypadków od czasu wybuchu kryzysu finansowego w 2008 roku dowodzi, że rzekomo najmądrzejsi ludzie tak naprawdę nie rozumieli, co robią. Nie chodzi mi tutaj o grube ryby Hollywood, jak Steven Spielberg, John Malkovich czy legendarny miotacz bejsbolowy, Sandy Koufax, którzy powierzyli swoje pieniądze oszustowi Berniemu Madoffowi. Bo choć może i są oni jednymi z najlepszych w swoim fachu, to niekoniecznie muszą rozumieć finanse. Mówimy o specjalistach w zarządzaniu funduszami, bankierach z najwyższej półki (łącznie z tymi, którzy pracują dla największych banków na świecie, takich jak brytyjski HSBC czy hiszpański Santander) i światowej klasy uniwersytetach (New York University i Bard College, które w kadrach mają jednych z najbardziej uznanych na świecie ekonomistów) – oni tak samo połknęli haczyk zarzucony przez Madoffa.
[3475, o micie wyższej edukacji]
Jeśli, powiedzmy, 50 procent populacji idzie na studia, to ktoś, kto tego nie zrobi, składa w sposób domniemany deklarację, że należy do mniej zdolnej połowy populacji. Nie jest to najlepszy punkt wyjścia przy szukaniu pracy. Ludzie idą więc na studia w pełni świadomi, że będą tam „tracić czas”, ucząc się rzeczy, które nigdy im się nie przydadzą w pracy. Ponieważ wszyscy chcą studiować, rośnie popyt na wyższą edukację, co powoduje powstawanie większej liczby miejsc na uniwersytetach. W konsekwencji jeszcze bardziej rosną wskaźniki zapisów na studia, co dodatkowo zwiększa presję na studiowanie. Z czasem prowadzi to do procesu inflacji dyplomów. Skoro „wszyscy” mają dyplom ukończenia studiów wyższych, czyli licencjat, trzeba więc zrobić magistra albo nawet doktorat, żeby się wyróżnić, nawet jeśli pod względem zwiększania produktywności te kolejne stopnie edukacji mają minimalne znacznie dla twojej przyszłej pracy.
[3537]
Szybki sukces nazistowskich Niemiec był możliwy dzięki temu, że ich armia potrafiła sprawnie się przemieszczać – słynny Blitzkrieg. A dużą mobilność niemieckiej, wysoko zmotoryzowanej armii, zapewnił dostęp do wielu technologii dostarczonych przez nie kogo innego jak GM (za pośrednictwem Opla, którego GM kupił w 1929 roku). Poza tym, coraz więcej jest dowodów na to, że wbrew obowiązującemu prawu, przez całą wojnę GM w tajemnicy utrzymywała związki z Oplem, który produkował nie tylko wojskowe wozy, ale też samoloty, miny lądowe i torpedo. Wychodzi na to, że GM zbroiła obie strony konfliktu i czerpała z tego zyski.
[3846]
Bez określonego stopnia równości rezultatów (na przykład dostatecznie wysokich dochodów wszystkich rodziców, by ich dzieci nie chodziły głodne), równe szanse (na przykład darmowa szkoła) tak naprawdę nie mają znaczenia.
[3851]
Koreańczycy, moi rodacy, są prawdopodobnie mistrzami świata w byciu bardziej papieskimi od papieża (nie w sensie dosłownym – tylko około 10 procent z nich jest katolikami). Korea nie jest małym krajem. Połączona populacja Korei Północnej i Południowej, które przez prawie tysiąc lat, aż do 1945, były jednym krajem, to dziś około 70 milionów ludzi. Znajduje się jednak w samym środku strefy, w której zderzają się interesy gigantów – Chin, Japonii, Rosji i USA. Nauczyliśmy się więc bardzo dobrze przyjmować ideologię jednego z wielkich i stosować ją bardziej ortodoksyjnie niż on sam. Kiedy bierzemy się za komunizm (w Korei Północnej), jesteśmy bardziej komunistyczni niż Rosja. Gdy praktykowaliśmy państwowy kapitalizm w stylu japońskim (w Korei Południowej) w latach 1960–1980, byliśmy bardziej państwowo-kapitalistyczni niż Japończycy. Teraz, kiedy przeszliśmy na kapitalizm w stylu amerykańskim, pouczamy USA w kwestii zalet wolnego handlu i zawstydzamy, deregulując rynki finansowe i rynek pracy jak się tylko da.
[4379]
John Kenneth Galbraith, najbardziej dowcipny ekonomista w historii, z pewnością przesadził stwierdzając, że „ekonomia jest niezwykle użyteczna jako forma zatrudnienia ekonomistów”, ale być może aż tak bardzo się nie pomylił. Ekonomia rzeczywiście nie wydaje się szczególnie ważna dla zarządzania gospodarczego w realnym świecie.
Autor przytacza parę przykładów krajów, które odniosły sukces ekonomiczny, choć to wcale nie wykształceni ekonomiści byli u władzy. Parę akapitów dalej wspomniano o pytaniu królowej Elżbiety, zadane po wysłuchaniu relacji o kryzysie roku 2008. „Jak to możliwe, że nikt tego nie przewidział?”. Do tego nawiązuje kolejny cytat.
[4400]
Dowiedziawszy się, że monarchini jest zatroskana [p. wyżej], Akademia Brytyjska zwołała 11 czerwca 2009 roku spotkanie najlepszych akademickich ekonomistów, tych z sektora finansowego i rządu. Wnioski z tego spotkania przekazano królowej w formie listu, datowanego na 22 lipca 2009, napisanego przez prominentnego profesora ekonomii z LSE, Tima Besleya i profesora Petera Hennessy’ego z Queen Mary, University of London40, znanego historyka brytyjskiego rządu. W liście tym profesorowie Besley i Hennessy stwierdzili, że niektórzy ekonomiści byli kompetentni i w przededniu kryzysu „dobrze wykonywali swoją pracę, ale koncentrując się na drzewach, stracili z pola widzenia las”. Ich zdaniem doszło do „błędu w zbiorowej wyobraźni wielu mądrych ludzi, zarówno tych w kraju, jak i na arenie międzynarodowej, a błąd ten nie pozwolił zrozumieć zagrożeń dla systemu jako całości”.
Błąd z b i o r o w e j w y o b r a ź n i? Czyż większość ekonomistów, łącznie z tymi (choć nie wszystkimi), którzy brali udział w spotkaniu Brytyjskiej Akademii, nie przekonywała nas, że wolne rynki funkcjonują najlepiej dlatego, że jesteśmy r a c j o n a l n y m i i n d y w i d u a l i s t a m i, zatem wiemy, czego chcemy dla samych siebie (i nikogo innego, może z wyjątkiem najbliższej rodziny) i jak najskuteczniej to osiągnąć? (...). Nie przypominam sobie zbyt wielu dyskusji ekonomicznych o wyobraźni, zwłaszcza zbiorowej, a pracuję w tym zawodzie od dwudziestu lat. Nie jestem nawet pewien, czy dla takiej koncepcji jak wyobraźnia, zbiorowa lub nie, jest w ogóle miejsce w dominującym w ekonomii, racjonalistycznym dyskursie. Wielcy brytyjskiego świata ekonomii przyznawali więc w zasadzie, że nie wiedzą, co poszło nie tak.
środa, 18 lipca 2018
Głos bzdurny, bzdurę utrwalający
Wszyscy oczywiście pamiętamy z podstawówki ten metaforyczny koncept Becketta, wedle którego ludzkość była sportretowana jako dziewczynka prowadzona za rękę przez starca - figurę Boga, któremu ssała członka, ilekroć tego zapragnął. Organ o nazwie Trybunał Konstytucyjny jest całkiem jak ta dziewczynka, a w roli starca występuje Partia. Pomysł, żeby uznać za konstytucyjną prezydencką omnipotencję w kwestii prawa łaski, kojarzy mi się bardzo seksualnie. Prezydent robi łaskę (if u no what I mean). To nic, że łaska ma dotyczyć kary, a nie winy, teraz po prostu nie będzie możliwości prawomocnego stwierdzenia winy w przypadku właściwych ludzi i to właśnie jest owa „sprawiedliwość”, którą ma w swojej nazwie Partia. Ktoś tam w czaszce miał dmuchany balonik w roli mózgu, który teraz się uwolnił i szybuje radośnie, bo nawet już nie musi udawać tego, czym nigdy nie był. Z tego balonika wypłynął kiedyś tekst funkcjonariusza Partii, który tłumaczył, że ta nasza konstytucja jest tak słaba, że nawet nie potrafi się obronić przed jej łamaniem. U Becketta dziewczynka skończyła niewesoło, snuje się nieboga samotna po szarych pustkowiach. Organ o nazwie TK skończy podobnie, ale nim do tego dojdzie będzie miał się świetnie, bo uposażenia ma niezłe, a nie przewiduję dla niego wiele pracy, bo w przeciwieństwie do Boga - jego wyroki są z góry zbadane.
niedziela, 15 lipca 2018
Naa Ishtam (występuje też pod tytułem Marzi The Power)
Co trzeba mieć w głowie, żeby nie przerwać oglądania czegoś, co chyba jest słabe nawet w kategorii filmów bolliłódzkich? Niewiele, wystarczy pamiętać o radzie Szymborskiej: jeśli nie wiemy jak coś doczytać do końca, a chcemy, to znajdźmy sobie jakiś oryginalny klucz interpretacyjny. W przypadku Naa Ishtam jest dość prosto: to opowieść o tym, jak pięcioletni Jacuś lub Jashu (oryginalne imię w języku telugu) wyobraża sobie świat dorosłych. Uwierzcie mi, nagle wszystko nabiera sensu. Jeśli głównym bohaterem w świecie Jacusia jest samolubny Gani, to ta jego cecha jest od razu zilustrowana paroma scenkami; w jednej z nich Gani po prostu zabiera nowy podkoszulek swojemu kuzynowi, bo takim jest egoistą. Nie bardzo rozumiem, jaki jest zawód Ganiego, ale raczej nie MMA, w czym jest lepszy od Umy w Kill Bill. O ile rozumieliśmy, dlaczego Uma się z kimś kopała, to tutaj nie musimy. Do bójek dochodzi z najbłahszych powodów, bo przecież miło jest popatrzeć, a potem najczęściej jest zgoda i klepanie po plecach. Jeśli chodzi o słynne bolliłódzkie śpiewy i balety - rozczarowanie, są tylko raz. Podpity Gani ratuje z opresji pannę Kavitę tracąc przy tym trochę pieniędzy, więc licząc na nagrodę odwozi ją z Malezji do rodziców w Indiach, którzy chcą ją wydać za odpowiedniego kandydata. Temu ostatniemu niespecjalnie zależy na ślubie, więc nawet pomaga Kavicie uciec z powrotem do Malezji, gdzie ma na nią czekać ukochany Kishor. Ale to Jacuś wykombinował! Bo Gani tymczasem zakochał się w Kavicie i robi co może, żeby nie dopuścić do jej spotkania z Kishorem, co wiąże się z serią przezabawnych sytuacji - przezabawnych z punktu widzenia pięciolatka. A na koniec obaj młodzieńcy będą sobie oddawać Kavitę mówiąc, że ty ją bardziej kochasz, więc będzie szczęśliwsza z tobą. Jacuś wpadł również na pomysł, żeby przy każdym papierosie palonym przez postaci filmu (a palą dużo) pojawiało się ostrzeżenie o szkodliwości palenia. Szkoda, że się sam nie pokazał na początku, żeby z dumą obwieścić, że ten film wymyśliłem ja, Jacuś, i zaplasiam na seans.
piątek, 13 lipca 2018
Co dzisiaj na pasku?
Komuna padła, bo była śmieszna - przynajmniej pod koniec, kiedy mało kto jeszcze wierzył, że jej koniec jest bliski. W takim razie nie jest źle, bo z „P”i„S”-owskiej Wolski już robią sobie bekę. W sieci robi furorę generator pasków rządowej TVP (na razie generator jest martwy, a ten obok to twórczość zbliżona), ale w źródle przeczytałem, że rąbali też Kopacz, Szydło i Korwina. Czyli jest dość demokratycznie.
poniedziałek, 9 lipca 2018
Smętarz dla zwierzaków czyli Pet Sematary
Tę książkę Kinga akurat przeczytałem dawno temu, ale nadal pamiętałem z grubsza o czym to było. Nie na tyle dobrze jednak, żeby konfrontować detale fabuły z filmem z 1989 roku. Powiedzmy sobie jasno, to nie jest film wybitny, ale całkiem przyzwoity. Lekarz Louis przeprowadza się do małego miasteczka i za sprawą sąsiada poznaje sekretny cmentarz Indian Micmaców, który sprawia, że pochowane na nim istoty wracają do życia. W ten sposób uratował ukochanego kota córki, która akurat była parę dni poza domem, więc nawet się nie dowiedziała, że kotu się zdechło. Dom Louisa stoi przy ruchliwej drodze, po której jeżdżą rozpędzone ciężarówki, a nikt nie wpadł na pomysł, żeby odgrodzić dom z małymi dziećmi od ulicy jakimś płotem. Następną ofiarą jest synek Louisa, więc domyślamy się, co będzie dalej. Mam niejasne podejrzenie, że do filmu dodano „dobrego” ducha Victora, który nijak mi nie pasuje do książki, bo jest to zwyczajnie postać źle skonstruowana, niby chce pomagać, ale lepiej, żeby sobie darował, a w końcu od duchów słusznie oczekujemy, że będą w stanie przewidzieć skutki swoich interwencji. Nie uważam Kinga za mistrza pióra, ale takiego dziadostwa raczej by nie odstawił, zwłaszcza że jego powieści to nie szerokie panoramy społeczne, lecz opowieści sprowadzające się do paru postaci i kilku wydarzeń na krzyż. Największa niespodzianka dla mnie to ta, że film zadziałał! Miało być strasznie i było, choć wtedy nie było takich możliwości jak dzisiaj. Zdaje się, że wówczas z konieczności - i na nasze szczęście - twórcy musieli stawiać na niedopowiedzenia i sugestie, a teraz się nie hamują i walą nas łopatą w łeb, ale mało kogo to wzrusza.
Agata Kowalska komentuje
W zasadzie nie komentuje, ale rozmawia z Pawłem Knutem z KPH o projekcie prawa Nowoczesnej, który jest próbą ustanowienia związków partnerskich w Polsce. Projektu nie znam, więc zakładam, że jest racjonalny w tym sensie, że dopuszcza związki hetero- i homoseksualne, ale rzecz jasna chodzi głównie o te drugie. Sejmowi, pardon, sejmowi prawnicy wysmażyli opinie, wśród których jest ta autorstwa Rafała Dubowskiego zadającego pytanie o dzieci wychowywane w związkach jednopłciowych, które miałyby być narażone na szwank z tego powodu. Autor nie stawia tezy, a zadaje pytanie, jak zrozumiałem z wypowiedzi Knuta, bo nie bardzo mi się chce czytać tekst źródłowy. Dubowski po prostu wykazuje troskę o dzieci. Ależ skąd! - mówi Kowalska. - Przecież takie dzieci już w Polsce mamy w związkach nieformalnych. Chodzi o to, jak na te dzieci wpłynie legalizacja związku ich opiekunów (cytuję z pamięci). Dodajmy, że projekt nie przewiduje możliwości adopcji poza jednym wyjątkiem, kiedy wychowują razem dziecko jednego z partnerów. Wyobrażam sobie małego Krzysia, który w wieku trzech lat znowu zaczął moczyć łóżeczko, bo jego opiekunowie sformalizowali związek. Jeśli już, to stawiałbym na to, że przestanie moczyć. Mnie kiedyś zdarzyła się sytuacja odwrotna, kiedy moja szurnięta, religijna babka w sekrecie powiedziała mi, dziecku jeszcze, że moi rodzice nie mają ślubu. Chodziło dokładniej o to, że nie mają kościelnego, ale tego jej się nie chciało już rozwijać, choć byłem dzieckiem pojętnym i zrozumiałbym, na czym polega różnica między ślubem cywilnym i kościelnym. Nie oceniam postępku babki jako makabrycznego, bywa większe zło na świecie, ale patrzcie - wciąż to pamiętam, bo swego czasu trochę mnie to martwiło. A jest to naprawdę gówniany powód do zmartwień. Na szczęście dla babki piekła nie ma, co jest również okolicznością miłą dla rządzących w Polsce od roku 1989, którzy uważają, że w porządku jest, kiedy odbiera się dziecko jednej z mam po śmierci drugiej, która była matką biologiczną. Wychowywały je razem, ale sąd przyznał dziecko rodzinie zmarłej. Bo to taki przedmiot jest. Znany mi jest ten przypadek sprzed paru lub parunastu lat, choć linku do tego nie mam. Co ciekawe, opinii, o których mowa powyżej, nie można znaleźć na stronach sejmowych, bo po co ta śmieszna jawność. Rączki pod kołderką to ulubiona zabawa pisiorków. Pada oczywiście nieśmiertelny argument o artykule osiemnastym konstytucji o ochronie małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny. Tylko w wyrafinowanych główkach prawiczków możliwe jest to subtelne powiązanie jakiegokolwiek prawa dla gejów i lesbijek z atakiem na małżeństwo heteroseksualne. Tak rozumując, jeśli w konstytucji (która w tym aspekcie jest dla prawiczków święta, choć innymi paragrafami sobie tyłek podtarli) byłaby mowa o ochronie rolnictwa (a chyba jest), to jakiekolwiek wsparcie dla górnictwa byłoby rażącym atakiem na chłopów. Cóż, jako oszołomiony lewak jestem umysłowo ociężały, więc nie wiem doprawdy, jak mam skomentować przemawiającego, tym razem nie ex karoca, Dydycza:
– Nie zapominajmy o potrzebie prawdy w naszym życiu – mówił hierarcha w swoim kazaniu. – Prawda nadal ma kłopoty, aby znaleźć właściwe miejsce w każdym sumieniu, a zwłaszcza w mediach i w życiu publicznym. To się łączy z osłabieniem naszej wiary, naszego katolicyzmu. Wolności nie ma bez prawdy, ale i bez wartości. Tą, którą trzeba chronić szczególnie, jest rodzina i małżeństwo. Słowo „małżeństwo” – mówił bp Dydycz – jest nadużywane, bezczeszczone, straszliwie zniesławiane i ośmieszane: – Dwóch mężczyzn albo dwie kobiety ogłaszają się małżeństwem i domagają się prawnego zapisu. Czy to nie jest nadużycie? Jest! I to bolesne! - mówił hierarcha, nawiązując w ten sposób być może – choć głośno o tym nie powiedział – do tego, że w niedzielę, gdy na Jasnej Górze będzie się rozpoczynać uroczysta suma, z przeciwnego krańca alej NMP w stronę Jasnej Góry wyruszy pierwszy w historii Częstochowy Marsz Równości, który bronił będzie m.in. praw środowisk LGBT.
– Kiedyś normalnie się to nazywało „zboczenie” – komentował chwilę później kazanie o. Rydzyk. – Ale jak tak powiedział jeden minister w rządzie AWS, to następnego dnia już nie był ministrem. Przyszedł błękitny telefon z Brukseli – wspominał. [X]
piątek, 6 lipca 2018
Childish Gambino - This Is America
Jutub podsuwa filmiki z interpretacją tego klipu. Az taki wyrafinowany on mi się nie wydaje, bo przesłanie ma dość oczywiste. To jednak nie jest przypadek Becketta, do którego egzegezy pisywał Libera, a były one chyba dłuższe od samych tekstów oryginalnych.
środa, 4 lipca 2018
To czyli It
Skoro Stawiszyński w Tok FM poświęcił cały kwadrans twórczości Kinga, poczułem się głupio, że znam ją tak słabo, dlatego postanowiłem To obejrzeć. A może nawet nie jest ze mną tak źle, w końcu przeczytałem za młodych lat Miasteczko Salem, Lśnienie, Smętarz i Misery (z tego co pamiętam). Są to powieści dawnego Kinga w dobrej formie, bo po wypadku w 1999 artystycznie osłabł, jak nam mówi Stawiszyński. Chyba już jestem za duży, żeby mi się chciało czytać, więc nawiązując do tradycji biblii pauperum sięgnąłem po niedawny film. Akcja nie została uwspółcześniona, więc lądujemy w końcówce lat osiemdziesiątych w miasteczku Derry, gdzie nastolatkowie (tacy bliżsi dziesiątki) właśnie zaczynają wakacje. Nie będą zbyt udane, bo akurat obudził się lokalny demon w postaci klauna Pennywise'a, który szczególnie upodobał sobie znęcanie się nad dziatwą w wieku naszych bohaterów (i młodszą też). Wcześniejsze jego wyczyny, te sprzed lat, były wprawdzie odnotowane w prasie, ale jakoś nikt nie zostawił dla potomności żadnych dokładniejszych wiadomości o Pennywise'ie. Można by zadać parę niestosownych pytań. Dlaczego tatuś Beverly nie widzi krwi oblepiającej łazienkę po jednym z makabrycznych wyskoków klauna? Kim w ogóle jest Pennywise? Ani to wampir, ani zombie, a za to ma imponujące uzębienie, które by go zrujnowało, gdyby musiał chodzić do amerykańskiego dentysty. Czy udało się uwolnić dawne ofiary Pennywise'a? Niby nic na to nie wskazuje, więc co się z nimi stało? Te pytania nie świadczą o mojej przenikliwości, a bardziej o tym, że nie jestem ci ja targetem tego filmu. Wampirami i demonami od ponad dwudziestu lat przejmuję się dużo mniej niż cieknącym kranem. To żałosne, wiem.
niedziela, 1 lipca 2018
Pomówmy o ejczarze
O samym ejczarze nic ciekawego nie mam do powiedzenia, ale dumny jestem, że wiem o co chodzi. Najważniejszy jest kontekst, bo gdybym o ejczarze usłyszał od Krystyny Jandy lub Marka Jędraszewskiego, przenigdy bym nie zgadł. Z terminem zapoznałem się dzięki Henryce Bochniarz, która nasiąkła terminologią biznesową łącznie z prawidłową wymową, więc już teraz wszyscy wiedzą, że chodzi o HR, czyli zasoby ludzkie, które w tym tłumaczeniu kojarzą mi się głównie z dziatwą szkolną przerabianą na mielonkę w filmie The Wall. Czy jest konsekwencja w tym nowotwórstwie? Czy pani Henryka o pracownikach ejczaru mówi: ejczarownicy? Jeśli nie, to proszę sobie to wziąć do serca i zastosowania. Zachowam tu na wszelki wypadek tekst wpisu z blogu poświęconego (nie tylko) korpo-językowi.
- Musisz to zarikłestować i wypełnić ścieżkę apruwalową.
- Trzeba rizolwnąć taska albo zarikłestować o risorsy.
- Jak brak risorsów, bierz kontraktorów.
- Sczelendżuj tim, daj jakiś insentiw, bo nie ma apruwala na dodatkowe hedkanty.
- Zaszedżuluj kola i pikapniemy to jutro, bo dziś nie ma wolnego rumu na łantułana.
- Ustaw drukarkę blisko zespołu, to unikniesz łejstu na muwmencie.
- Nasza praca afektuje cały tim, więc się sfokusuj.
- Puść mi tiketa, dołączymy go do sprinta.
- Sejlsi będą na padzie, bo przyszły bekordery.
- Szybko proceduj, bo to wyeskalują.
Polska mistrzem świata! (W spadku religijności młodych)
Badania amerykańskiej firmy cytuje oko.press. Na podstawie nieistotnej statystycznie próbki osób, które znałem w życiu, miałem wrażenie, że ludzie niespecjalnie religijni nagle stają się bardzo wierzący, kiedy ich dzieci zaczynają chodzić do przedszkola. Więc ci młodzi na tej zasadzie niedługo mogą się stać modelowymi owieczkami. Chyba miał ktoś rację, gdy mówił, że nie należy omawiać seksu w szkole, jeśli nie chcemy zatrzymać przyrostu demograficznego. Wszystko, co szkolne, staje się śmiertelnie nudne, a w przypadku religii dochodzi jeszcze odklejenie od rzeczywistości. Niech se tu poczyta. Cóż więc ma począć biedny (nie znaczy ubogi) Kościół? Chyba nie lansować model duchownego według obecnego papieża? To przecież nie jest nasz papież. Mam pomysł: a może by tak poprosić biskupa Dydycza, żeby zwołał młodych na katechezę do swojego pałacu biskupiego? A jeśli nie przyjdą, to niech ruszy w Polskę w karocy!