Strony

środa, 23 maja 2018

La Mission

Che ma syna Jessego, a jego pasją są stare samochody, którymi zajmuje się w gronie znajomych z podobnym hobby. Mamy nie ma, bo zmarła parę lat wcześniej. Jesse jest w zasadzie synem wymarzonym, bo uczy się dobrze i mimo młodego wieku nie ugania się za dziewczętami, bo ma ustabilizowane życie płciowe o boku chłopaka Jordana. Ups, o tym szczególe akurat Che nie wie, a jak się dowie, będzie ciężko, głównie dlatego, że Che jest facetem krewkim o więziennej przeszłości. Nie od rzeczy jest tu wspomnieć o umiłowaniu Che dla Najświętszej Panienki, tutaj lekko podejrzanej, bo w jakimś azteckim wydaniu. Na szczęście wyrzucony z domu Jesse ma gdzie mieszkać. W fabułę miesza się Lena, nowa sąsiadka Che, znak nadciągającej gentryfikacji. Wydaje się miła i chętna, ale jest do zdobycia jedynie w pakiecie z przekonaniem o tolerancji dla gejów i takich tam, podobnie jak miłość Jezusa jest w pakiecie z piekłem. Che stoi przed dylematem, a film taktownie kończy się w momencie, kiedy już wiemy, co postanowił. A mogło być jeszcze tyle wzruszeń! I dobrze, że nie było, bo byłaby to emocjonalna taniocha. Film rzeczywiście działa na emocje, a przy tym nie obraża mózgu, czyli posłanko Krystyno Pawłowiczówna, daruj go sobie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz