Strony

czwartek, 24 maja 2018

Drood (Dan Simmons)

Chwila szaleństwa. Ulica Szydło, kawalerka w Wałbrzychu. Masłowska zjadła właśnie kaszankę ze świnki morskiej, popiła denaturatem, wykręca numer telefonu i umawia się z Tokarczuk, którą właśnie planuje zamordować. Zamawia Ubera, choć mogłaby pójść pieszo, bo Tokarczuk przecież nie mieszka daleko od niej... Gdyby jeszcze zgrać szczegóły z danymi biograficznymi, to napisalibyśmy coś w rodzaju Drooda, ale dość dużo czasu by nam to zajęło, bo trzeba by zapełnić ponad osiemset stron. Książka Simmonsa nie jest fantastyką naukową, lecz pseudo-pamiętnikiem dziewiętnastowiecznego angielskiego pisarza Collinsa przeznaczonym do publikacji po ponad stu latach. Głównym bohaterem historii jest Dickens, o którym pamięta się do dziś, choć w swoich czasach obaj autorzy byli niemal tak samo popularni. Gdybym fascynował się postacią Dickensa, zapewne czytałoby mi się dużo ciekawiej. Bez tej fascynacji też da się przeczytać, za to z nawracającą myślą, że jest wiele innych książek, które by mnie bardziej wciągnęły. Nie rozumiem, czemu powieściowemu Collinsowi tak bardzo zależy na stworzeniu tego tekstu dla późnego wnuka, w którym nie widzę żadnego doniosłego przesłania, a mroczna tajemnica jest spowita oparami opiumowego dymu, laudanum i mesmerycznych sztuczek na umyśle. No cóż, wychodzi na to, że makabryczny Drood mógł być tylko urojeniem Collinsa. A nie było to jedyne urojenie Collinsa. Ale czy na pewno urojenie? Kiedy Collins przeprowadził się do nowego domu, okazało się, że na schodach do piwnicy coś chrobocze. Collins zszedł tam, po czym wybiegł z krzykiem i kazał służbie deskami zabić wejście. Jakiś czas później skorzystał z tych schodów, aby pozbyć się niewygodnej osoby, bo to był świetny sposób na problem zwłok, które zostawały po prostu pożarte. Tajemnica schodów pozostanie do końca niewyjaśniona, jak wiele innych. Wydaje się jasne, że chciał Simmons opowiedzieć historię o mrocznym Londynie ery wiktoriańskiej, w którym największe bogactwo otoczone było przerażającą nędzą, a świat najlepszych manier ocierał się o zgniliznę moralną i kryminalną. Ale to przecież żadna nowość. Dickens jako dziecko i młody człowiek zakosztował smaku biedy, więc nic dziwnego, że propagował reformy społeczne na rzecz ubogich warstw społecznych. Ale jednak w pewnych rozsądnych granicach.
Cztery lata wcześniej, jesienią 1865 roku, tłum Czarnych z Jamajki przypuścił szturm na gmach sądu w Morant Bay. Eyre, tamtejszy gubernator, osobiście dopilnował tego, żeby czterystu trzydziestu dziewięciu z nich rozstrzelano lub powieszono, a dalszych sześciuset wychłostano. Co bardziej naiwni liberałowie skrytykowali zachowanie gubernatora, natomiast Dickens przyznał, że żałuje, że zemsta i kara nie były bardziej dotkliwe.
– Jestem całkowicie przeciwny – mówił wówczas – takiemu programowemu współczuciu dla Czarnych, tak samo jak dla dzikusów czy dla diabła. Moim zdaniem, traktowanie Hotentotów w taki sposób, jakby niczym nie różnili się od odzianych w czyste koszule ludzi z Camberwell, jest moralnie niewłaściwe...
Podczas indyjskiego powstania sipajów – na długo przed tym, jak się z Dickensem poznaliśmy – dopingował brytyjskiego generała, którego odpowiedzią na rebelię było przywiązanie zbuntowanych Hindusów w poprzek wylotu luf armatnich i odesłanie ich „do domu” w kawałkach. Ostrze swojej złości i pogardy w
Samotni i tuzinie innych powieści zawsze kierował raczej przeciw skretyniałym misjonarzom, którzy bardziej troszczą się o los brunatnych i czarnych tubylców za granicą, niż przejmują kłopotami porządnych Anglików i Angielek i ich białych dzieci tutaj, w kraju. [13553]
We wspomnianej w powieści książce Mąż i żona Collins wyśmiewa tak zwane muskularne chrześcijaństwo. Wygląda na zmyślenie, ale ku mej radości to rzeczywiście miało miejsce. A wydawało się, że kult mięśni jest wytworem naszych czasów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz