Strony

niedziela, 5 listopada 2017

Miłość aż po grób czyli Newlywed and Dead

Kiedy maszynie cyfrowej u Lema nie spodobało się, jak ją potraktował król, zapowiedziała w gniewie, że zamieni się w elektrosmoka. Król zaczął ją okładać kapciem, pękła jedna z katod, z elektrosmoka zrobiła się elektrosmoła - królestwo uratowane. Moje katody są w porządku, ale funkcje poznawcze zawiodły. Chciałem obejrzeć inny film, którego polski tytuł zgadza z tamtym co do trzech pierwszych słów. Troszeczkę się dziwiłem w trakcie oglądania, bo to miał być niezły film, a kiedy się zorientowałem, nie było sensu przerywać. Miłość nie jest filmem klasy B, bo to nie tej klasy tandeta, która się ogląda dla beki. Nie jest to również kino gwiazdorskie. Widać gołym okiem, że to średni i średniobudżetowy film, ale problem wyłuskania kryteriów, które by jasno wskazały, że to film słabszy od typowej hollyłódzkiej produkcji, wydaje mi się nieco bardziej interesujący od pytania, czemu impreza partyjna trzeciorzędnego polityka robi ostatnio furorę w mediach, a zasługuje co najwyżej na jednozdaniową wzmiankę jako piąta wiadomość dnia. Chodzi o przewidywalność? Widz szybko się orientuje, że Jay, który właśnie poślubił Kristen, jest zepsuty do szpiku kości. Pamiętajmy, że jest wiele przewidywalnych filmów hollyłódzkich. Brak polotu? Nawet nie, bo Kristen wykazuje się pewnym sprytem, kiedy śmierć wydaje się nieuchronna. Tandetny temat i klisze? To już bardziej, bo Jay jest bogaczem, który chce rozbudować swój pensjonat dla narciarzy kosztem mieszkańców górskiej wioski, których nie zobaczymy, bo wystarczy, że o nich wspomina ciotka Barbara. Gdyby ktoś uważał, że obejrzał dobry film, to nie wiem, jak mógłby mnie do tego przekonać. Kiedyś przyglądałem się dyskusji, w której chodziło o to, żeby pewną Kasię przekonać, że Mistrz i Małgorzata to arcydzieło. Później miałem satysfakcję, kiedy ja z kolei nie podzielałem zachwytu Kasi wobec filmu Buntownik z wyboru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz