Strony

niedziela, 25 czerwca 2017

Król Artur: Legenda miecza czyli King Arthur: Legend of the Sword

Król Artur wiecznie żywy. Z poprzedniej ekranizacji niewiele pamiętam, ale chyba była nadzwyczaj realistyczna i sugerowała, że legendy arturiańskie wyrosły z poczynań resztek rzymskiej armii w Brytanii. Nowa wersja już na starcie trzepie widza ostro po mózgu: magowie na olifantach nacierają na ostatnią twierdzę ludzi!? Ośmiornica z kobiecą główką, i to niejedną, wspiera królewskiego brata, Vortigerna!? Tenże przejmuje rządy po bracie i buduje potężną wieżę, która po ukończeniu z jakichś czarnoksięskich powodów utrwali jego władzę na wieki. Za radą ośmiornicy Vortigern ustawia przed wieżą głaz z Excaliburem, bowiem musi pozbyć się zaginionego bratanka, królewskiego syna - jedynego, który może wyciągnąć miecz ze skały i domagać się zwrotu tronu. W ten sposób pojawia się Artur, ale Vortigern zadbał już o to, żeby długo nie pożył, jakiś paragraf się zawsze znajdzie. Legendy nie opiewałyby bohatera, który dał głowę katu, więc na ratunek przychodzi młoda wiedźma ex machina. W ogóle, gdyby nie czary, to nic by Artur nie zdziałał. Jego dalsze działania są spętane tajemniczymi koniecznościami, ma iść do Mrocznych Lądów z Excaliburem i doznać wizji, bo inaczej guzik osiągnie. Przy całej tej magii wprzęgniętej w fabułę mamy też pierwiastki racjonalne, intrygi, negocjacje, walki na miecze, skośnookiego mistrza walk, ciemnoskórych przybocznych królewskich - skoro Mieszko I miał wielbłąda, to czemu nie multi-kulti w pseudo-wczesnośredniowiecznej Anglii. Rozmachu twórcom filmu odmówić nie można, a że jest to rozmach olifanta ze stumetrową trąbką tratującą kamienne wiadukty, to cóż...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz