Strony

wtorek, 5 stycznia 2016

Disco polo

Nigdy specjalnie nie rozumiałem potrzeby efektu obcości, który postulował Brecht w teatrze. Jako urozmaicenie - ujdzie. Film Disco polo jak dla mnie najpełniej realizuje efekt obcości, bo przez cały praktycznie film byłem zupełnie oddzielony od jego postaci nie identyfikując się z nimi w żaden sposób, a najbardziej umysłowy, bo wszyscy bohaterowie są bardziej sztuczni niż moja pluszowa stokrotka z Ikei. Nie chwycił konwencji - powiecie? Groteska pomieszana z pastiszem to dość trudna forma i jeśli się jej dobrze nie przemyśli, to nie wyjdzie dobrze. Są przykłady wybitne, że wymienię Moulin Rouge czy Brazil. Sukces tych filmów mógł wziąć się właśnie stąd, że od razu widzimy, że to bajka. W przypadku Disco polo zupełnie nie byłem na to przygotowany. Jako obywatel Botswany, który nic o Polsce nie wie, miałbym być może frajdę z oglądania tego filmu, bo, przyznaję, realizacyjnie jest dobry. Jako tubylec cały czas się dziwiłem. Dlaczego Tomek w konwencji westernowej szuka i znajduje Rudego, którego potrzebuje do duetu? W jaki sposób nasz biedny jak mysz kościelna zespół może dysponować kabrioletem? Czy naprawdę trzeba uciekać się do takich prymitywnych podstępów, żeby móc podpisać kontrakt artystyczny z wydawcą kaset, Danielem Polakiem, branżowym demiurgiem? Czy idą za tym tak wielkie pieniądze, że można za nie kupić jacht, który potem będzie przemierzał piaski pustyni skacząc po wydmach jak na falach? Itepe, itede. Całkiem mi to przypomina niektóre wiersze poety Różyckiego o blaskach i splendorze życia poety. Tylko że w nich nie mam problemu z konwencją.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz