Strony
▼
niedziela, 8 listopada 2015
Spectre czyli Spectre
Prawo regresji do średniej zapewnia nas, że po dokonaniu szczególnie dobrym lub złym przychodzi czas na przeciętne. Poprzedni Bond niezwykle mi się spodobał, więc tym razem jest lekkie rozczarowanie, z naciskiem na lekkie. Ciekawe, że z kultury brytyjskiej akurat Bond zrobił taką karierę, nie Rewolwer i melonik czy Kosmos 1999 (według niego Ziemia już od parunastu lat nie ma Księżyca, trzeba by to uczcić). Trochę nie udało się z głównym przeciwnikiem Bonda, który miał być złowrogą siłą kreującą wielu poprzednich antagonistów 007. Powinien być więc szczególnie zatrważający, a wyszedł nieco groteskowy - włączając w to główny motyw jego działań, czyli uraz do przybranego brata, którego faworyzował tatuś. Jak to zwykle bywa, chodzi o władzę nad światem, którą zapewni aktywacja sieci inwigilującej praktycznie wszystkich i wszędzie. To marna nowinka, niemal dwadzieścia lat temu już o tym kręcili filmy. Poza tym brytyjski wywiad ma być przeorganizowany, zniknie MI6, diabli wezmą M. Do tego dojść nie może, choć Bond działa praktycznie nielegalnie, ale jak to zwykle bywa - po serii niebywałych ucieczek i pościgów wróg zostaje pognębiony. Świetny jest wstęp do filmu ze świętem zmarłych w stolicy Meksyku z helikopterem konwulsyjnie latającym nad tłumami. Bardzo podoba mi się odświeżona koncepcja Q, młodego geniusza z jego sarkastycznymi wymianami zdań z Bondem. Świat ocalał, ale cieszyć się nie ma z czego, skoro w finałowej scenie Bond odjeżdża w siną dal ze swoją dziewczyną. Czyżby Craig na serio mówił, że nigdy więcej? Jeśli nie on, nic nie szkodzi. Bond est mort, vive le Bond!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz