Strony
▼
wtorek, 13 października 2015
Marsjanin czyli The Martian
Myślałem jak ten facet, co niby miał widzieć parę żubrów wijącą się w boleściach, a po bliższym przyjrzeniu okazało się, że to szwagierka teścia. Ale nie raszpla jakaś, tylko seksbomba z marzeń Jeremiego Przybory z biustem i resztą jak trzeba. Wybrałem się na film Marsjanin z myślą, że to jakieś kolejne kosmiczne romansidło, a tu zaskoczenie, bo już niedługo po starcie zobaczyłem, że to jest dobre. Moda jest teraz taka, że wszelkie informacje o filmie są na końcu, więc dopiero wtedy zobaczyłem Ridleya Scotta w roli reżysera. Historia jest zasadniczo boleśnie prosta: załoga misji na Marsa musi się ewakuować, w trakcie zamieszania ginie jeden z uczestników, więc odlatują bez niego. Ale nieszczęsny Mark jednak przeżywa i widzi, że będzie ciężko. Na szczęście ma haba, to jest miejscówkę z prowiantem i tlenem, ale nie na te parę lat, które musiałby przeczekać do następnej misji. Facet jest zaradny, więc organizuje sobie uprawę ziemniaków, ale nadal pozostaje problem kontaktu z Ziemią, bo w habie nie ma żadnej sprawnej łączności, za to jest niezła kolekcja nagrań disco pani komandorki. Problemy się piętrzą, jednak Mark nie traci ducha. Kto inny załamałby się i w końcu poddał, ale nie on. Cała planeta kibicuje Markowi, nawet Chińczycy się wzruszyli jego losem. Od pewnego momentu w zasadzie nie ma wątpliwości, czy uda się go uratować, ale to nic, napięcie nie siada. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, poza pewną dawką schematyzmu (będzie dobrze, o ile coś się nie wydarzy - mówią na Ziemi, a chwilę potem co? - wydarza się), to do tego, że w próżni kosmicznej panuje sterylna cisza, więc na pewno nie słyszelibyśmy syku powietrza uciekającego z rozszczelnionego skafandra.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz