Strony
▼
poniedziałek, 17 sierpnia 2015
L'armée du salut
Kino australijskie ma w SZA podobno świetną renomę, co ma wynikać z tego, że na rynek amerykański trafiają filmy przesiane przez niezłe sito, bo najpierw muszą odnieść sukces na miejscu. A poza tym nie ma bariery językowej. Ale co ja tu z tą Australią wyskakuję, równie dobrze mógłbym zacząć od wieloryba, jak niegdyś Boy. Film pod tytułem roboczym Armia zbawienia (roboczym, bo polscy tłumacze przecież rzadko idą na łatwiznę i nie tłumaczą dosłownie) ma chyba producenta szwajcarskiego, więc jest to przynajmniej drugi taki film, jaki kojarzę. Czas więc na syntezę opinii, która byłaby taka, że zamiast „czeski film” powinno się mówić „szwajcarski film”, bo jeszcze bardziej nie wiadomo, o co kaman. Wiemy, co myśleć o Australii i Szwajcarii, a teraz coś konkretniej. Film powstał na podstawie książki, i szczerze mówiąc nie mogę sobie jej wyobrazić. Byłoby w niej sporo egzotyki z naszego punktu widzenia, a szarej codzienności dla mieszkańców Maroka. Nastoletni Abdellah ma wakacje, które w jego przypadku oznaczają większy udział w pracach domowych. Nosi na przykład chleb do wypieczenia, a po drodze starszy facet zaciąga go gdzieś na bok i dyma w tyłek. Abdellah najwyraźniej zyskał reputację jako łatwa zdobycz, bo sytuacja powtarza się z paroma innymi mężczyznami. Widz wyobraża sobie, że zaraz się wyda, matka dostanie spazmów, a ojciec globusa, ale czy tak będzie - tego akurat nie zdradzę. Bohaterem dla Abdellaha jest jego starszy brat, który czyta podejrzane jak na muzułmanina książki po francusku. Do czasu, bo się na nim zawiódł boleśnie - i to przeżycie, jak i poczucie wykluczenia, zapewne zaważyło na jego dalszym życiu. Zobaczymy starszego Abdellaha, który pałęta się bezdomny po Genewie, ale dlaczego i po co - nie powiem, bo sam nie wiem. Można snuć przypuszczenia, tylko do tego trzeba mieć subtelniejszą naturę. Bez niej pozostaje snuć o-co-do-kurwy-nędzy-chodzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz