Strony
▼
wtorek, 24 lutego 2015
Miś
Pewien facet kiedyś wyznał, że raz na miesiąc ogląda film Sexy Beast. Mnie wystarczyło raz w życiu. Do filmu Miś mam sentyment jeszcze z PRL, więc oglądam raz na kilka lat. Wrażenie tym razem miałem takie, że dziwny to film. Pamiętam, że o Philipie K. Dicku mówiono, że okropne są postaci jego książek, a warsztat pisarski marny, ale nikt nie miał takich jak on pomysłów. To mniej więcej jest też przypadkiem Barei. W Misiu nie ma postaci, z którą można by sympatyzować. Po filmie sądząc Polskę ówczesną zamieszkiwali mniej lub bardziej drobni kombinatorzy i kombinatorki, którzy popijali nieustannie wódkę po melinach i pilnowali swojego interesu nie stroniąc od seksu (też mocno interesownego). Raj dla Franka Gallaghera. Gdyby to policzyć, to w fabułę wpleciono z parę setek dowcipów - nie wszystkie trafione, ale razem składają się na fascynujący obraz kraju socjalistycznego z jego księżycową ekonomią. Bardzo udana jest filmowa narracja, w szczególności pomysł, aby wydarzenia komentowały babcie klozetowe, które obgadują prezesa Ochódzkiego jedząc kanapki przy urynałach i cieknącym zlewozmywaku. Słynna scena z baru mlecznego tym razem zadziałała dołująco. Nie było takich barów, droga dziatwo, ale z perspektywy czasu te bary zdają się bliższe realiom z czasów Misia, niż nam się to wtedy wydawało. W pewnym momencie prezes Ochódzki tłumaczy filmowcowi Hochwanderowi, żeby dał sobie spokój z tymi dziadowskimi oszczędnościami przy planowaniu przelotu misia. Nie wiem, jak komu, ale mnie te wyjaśnienia bardzo pasują jako opis źródeł kryzysu, jaki niedawno mieliśmy z kredytami hipotecznymi. Jakże proroczy był finalny upadek misia. Zaznaczmy przy tym stanowczo: jest to proroctwo wielokrotnego użytku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz