Wszyscy wiedzą, że to chłopcu, który pływał na tratwie z tygrysem. Najpierw była książka Martela, która odniosła sukces, więc nic dziwnego, że teraz zrobili film dla ludzi, którzy słabo czytają. Martelowi musiała przyśnić ta absurdalna sytuacja, szkoda mu było zmarnować ten pomysł, więc dorobił realistyczną oprawę dla jego uprawdopodobnienia. I to byłoby największe dla mnie zaskoczenie, bo nie spodziewałem się tego stopnia realizmu. Tygrys nazywa Ryszard Parker i jest prawdziwym tygrysem, który naprawdę ma ochotę pożywić się współpasażerem na ratunkowej łodzi, a znaleźli się na niej po katastrofie statku unoszącego rodzinę Pi wraz z ich zoo do Ameryki. Pomijając drapieżną wyspę wszystko byłoby w miarę prawdopodobne. Jaki morał wypływa z tej historii? Najciekawszy to taki, że stałe napięcie między Pi a Ryszardem Parkerem uratowało mu życie w trakcie długiej przeprawy przez Pacyfik. Najbardziej naciągany to ten, że kwestia wiary w tę opowieść ma mnie jakoś światopoglądowo określać w kwestii Boga czy bogów. Chyba uchylę się od zdecydowanej deklaracji, bo nie chcę nagle niczym ksiądz Maliński widzieć Boga wszędzie, gdzie spojrzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz