Strony

niedziela, 3 lutego 2013

Django czyli Django Unchained

Może to i dobrze, że Tarantino nie powtarza tego, w czym wydawał się mocny, czyli kryminalnych fabuł z akcją w naszych czasach z dość naturalnymi odniesieniami do pop-kultury. O te odniesienia raczej trudno w opowieściach z czasów II wojny lub czasów niewolnictwa w SZA. Eksperci naturalnie wszędzie je wypatrzą, bo jak się chce, to i w harlekinach można dostrzec. Ale do rzeczy, bo zasadnicze pytanie jest takie, czy kupujemy najnowszy produkt Tarantino. Ja odpowiadam twierdząco, z dużo większym przekonaniem niż w przypadku poprzedniego jego filmu. Przed aktorami u Tarantino stoi trudne zadanie odegrania postaci z cieszącą ucho groteskową grandilokwencją tak, aby uniknąć śmieszności. Na szczęście czarni niewolnicy nie musieli wypowiadać się zanadto kwieciście, a nawet od czasu do czasu trzeba było tłumaczyć im pewne rzeczy prostszym językiem. Film opowiada historię Djanga, który trafia pod opiekę doktora Schultza, kapitalnej postaci niepraktykującego dentysty żyjącego z państwowych nagród za bandytów, martwych lub żywych. Współpraca układa się znakomicie, między bohaterami powstaje więź, która owocuje wspólnym przedsięwzięciem mającym na celu odzyskanie żony Djanga. Choć z początku nic na to nie wskazuje, trup zaścieli się gęsto i krwawo, co u Tarantino nie może dziwić. Za to należy się dziwić, jak ten gość umie genialnie dobrać muzykę do obrazu. Nigdy nie zapomnę sceny z Kill Bill, w której O-Ren Ishii idzie ze swoim gangiem do Domu Błękitnych Liści. Z Djanga nie zapomnę sceny z jeźdźcami udającymi się tłumnie na zebranie czegoś w rodzaju Ku Klux Klanu. I ujęcia, na którym widać zakrwawiony grzbiet białego konia, z którego właśnie zestrzelono mężczyznę, również białego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz