Strony

czwartek, 28 października 2021

Miłość gwarantowana czyli Love, Guaranteed

Film napatoczył mi się na Netflixie, w obsadzie zobaczyłem tego śmiesznego Afromurzynka z Happy Endings, więc rzekłem sobie: czemu nie? Pomyliłem się, bo to był Wayans, o którym niedawno wspomniałem. Ale zaraz, sprawdzam obsadę, a to ten sam Wayans grał w Happy Endings. Jakoś mi to wcześniej umknęło. W tym filmie zagrał Nicka, który ma za sobą blisko tysiąc internetowych randek ustawionych w portalu randkowym, który obiecuje znalezienie miłości, drobnym drukiem: w czasie tysiąca randek. Portal każe sobie płacić trzy dychy miesięcznie, więc takie zapewnienie, jakkolwiek głupie się wydaje, jest prawnie wiążące. Redaktor Michniewicz swego czasu rozpatrywała podobne dylematy, zadając pytanie, czy można zaskarżyć producenta batonów Mars, jeśli w czasie spożycia nie odczuło się „smaku raju”. Sprawę Nicka wzięła Susan, wielkoduszna prawniczka pracująca pro bono, której księgowy, gratulując kolejnej wygranej sprawy, wyjaśnił, że pro bono równa się „kranówa”, kiedy z biura wynoszono dystrybutor wody, który wypadł z budżetu z powodu niskich przychodów. Również Nick okaże się szlachetnym gościem, a nie typem, który liczy na łatwą forsę. Miodzio, w którym toniemy jak naiwna mucha. Niestety od razu jest jasne, że tych dwoje jest skazanych na miłość, a na dodatek umysłem swym lotnym jak kura zdołałem odgadnąć, jaka przeszkoda stanie na drodze potencjalnych kochanków. Nic dziwnego, że film zaliczyli do kategorii wiekowej siedem plus. Widziałem wiele gorszych romkomów, ale gdybym miał dziesięć minus, podobałoby mi się dużo bardziej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz