Strony

poniedziałek, 25 czerwca 2018

Pypcie na języku (Michał Rusinek)

Zawsze to miło, że komuś zależy na języku. Tego w buzi w zasadzie nie zauważamy do momentu, kiedy wyskoczy na nim pypeć, a w moim przypadku - kiedy sobie go przygryzę, co mi się zdarza tak często, że zaczynam podejrzewać siebie o niezdrowe skłonności natury autodestrukcyjnej. Z językiem mówionym jest według autora podobnie, choć pypeć jest wtedy metaforyczny. Z tym jednakże zastrzeżeniem, że Rusinek przyglądający się naszej mowie jest samotny w tłumie, oczywiście w sensie statystycznym, bo w swoim miejscu pracy może ulec złudzeniu, że język polski jest dla Polaków czymś istotnym. A złudzenia mogą być naprawdę miłe, co zdarzyło się Szymborskiej, która omówiła książkę o bukieciarstwie wschodnioniemieckich autorów z wieloma stronicami zapełnionymi nieaktualnymi informacjami na temat organizacji handlu kwiatami w DDR i ich cen. Wniosek: w ówczesnej Polsce nie było żadnego problemu z papierem. Wracając do tematu, książkę Rusinka polecam, a jeśli ktoś wolałby bardziej brutalne podejście do tematu, może sięgnąć po felietony Stillera wydane pod tytułem Pokaż język!

[406]
Grzegorz [Kasdepke - G.], stachanowiec spotkań autorskich, opowiadał, jak kiedyś pani bibliotekarka, wioząc go na spotkanie po krętych kaszubskich drogach, zaproponowała, że skoro mają trochę czasu, to ona chętnie pokaże mu swoją cipkę. Starając się ukryć przerażenie – najuprzejmiej podziękował, ale ona jęła go przekonywać, że mieszka niedaleko, mąż też się ucieszy... Zgodził się więc, nie chcąc wyjść na frajera. A ona z dumą pokazała mu kurkę, którą hodowała w ogrodzie. Przy okazji dowiedział się, że w tamtych częściach Polski nazywają w ten sposób również koszyczek na ofiary wrzucane podczas mszy.

[533]
Na pokazywanej niedawno w krakowskim Muzeum Narodowym wystawie „Ottomania”, skądinąd znakomitej, podpis pod jednym z obrazów zwracał naszą uwagę na „realistyczne przedstawienie smoka”. Właściwie, stojąc przed płótnem przedstawiającym jednorożca, moglibyśmy – zgodnie z tą samą logiką – zakrzyknąć: „jak żywy!”.

[581, jeśli nas ktoś na randce zapyta, co sądzimy o Alchemiku Coelho, którego nie czytaliśmy]
Przepraszamy, bierzemy telefon, wychodzimy do łazienki i zaglądamy do sieci. Tam czytamy, że powieść ta ma aż 209 stron (wszystkie streszczenia – góra jedną stronę) i opowiada o losach chłopca o imieniu Santiago, który „pochodził z niezamężnej (sic!) rodziny”. Pewnego dnia podszedł do niego starzec, który tak naprawdę był królem „ubranym jak zwykły biedak w szaty dla niepoznaki” (tu dyskretnie przyglądamy się w lustrze własnej garderobie) i zaczął mu opowiadać o swojej pierwszej przygodzie erotycznej. Chłopiec nie chciał słuchać, co nas, rzecz jasna, nie dziwi, ale „wewnętrzne bicie serca nakazywało mu wysłuchać starca”. Cieszymy się, że nie było ono zewnętrzne. Czytamy dalej. Nasz bohater „zapisał się do karawanny (sic!), która ruszała do Egiptu”, ale „karawana (sic!) była w stałym stresie, ponieważ w pobliżu według człowieka prowadzącego wielbłądy są nieustające walki klanów”. Trochę się już pogubiliśmy, omijamy więc na wszelki wypadek liczne zdania wielokrotnie złożone i czytamy sam koniec streszczenia, żeby wiedzieć, czy powieść kończy się happy endem. Od tego zależy przecież kierunek naszej randkowej konwersacji. Czytamy: „Santiago wrócił do domu oraz kupił sobie dużo owiec”. Spójnik „oraz” sugeruje, że happy endy były nawet dwa!

[795, o reklamie jednego z hipermarketów]
Sprzedaje się w nim ponoć produkty, za które „ręczy twarzą” Robert Makłowicz. Do tej pory ręczyło się raczej głową, co oznaczało mniej więcej tyle, że brało się za coś pełną odpowiedzialność i że było się gotowym oddać głowę katu, gdyby to coś nie spełniało oczekiwań. Jest w tym, rzecz jasna, retoryczna przesada. Ale „ręczenie twarzą” albo sugeruje – w wersji makabrycznej – że oddaje się katu tylko przednią część głowy, czyli bierze się mniej więcej połowę odpowiedzialności za reklamowane przez siebie produkty. Albo – wprost przeciwnie – wynika z tej frazy, że ręczy się tym, co się ma najważniejszego, czyli wizerunkiem właśnie.

[971, o ulotkach agencji „towarzyskich”]
Mam znajomą, która zbiera je i umieszcza w specjalnym klaserze. Kolekcję ma już imponującą, a w niej – białe kruki. Na przykład wizytówkę, na której napisano: „Nasze panie czkają na panów w każdym wieku”. Może to zwykła literówka, a może nie. Po pierwsze, preferencje seksualne bywają różne. To, co jednych śmieszy, innych może podniecać: jednego pejcz, innego czkawka.

[977, nadal o ulotkach agencji „towarzyskich”]
Na jednym z nich [okazów - G.] widnieje fraza: „Francuski bez w cenie”. Fraza na pierwszy rzut oka dość zagadkowa, wymagająca wiedzy i obycia. Dopiero konsultacje środowiskowe doprowadzić mogą dociekliwego, niewinnego czytelnika do rozwiązania zagadki. Otóż miłość francuską można uprawiać z zabezpieczeniami lub bez nich; tu firma nie żąda dodatkowego wynagrodzenia za tę drugą wersję.
Tymczasem tłumacz tekstów zamieszczonych w owym czasopiśmie wyraźnie nie odbył konsultacji środowiskowych. Fraza została przez niego przetłumaczona jako „French lilac included”.

[1301]
Znajomy zapisał sobie w telefonie – przy współudziale autokorekty – na liście zakupów „100 gramów drakuli” i do tej pory nie wie, o co mu chodziło.
Ta ja wyjaśnię, chodziło o rukolę.

[1304]
À propos: bywa, że autokorekta brnie w stronę polityki. W zdaniu: „Wczoraj było świetnie, dziś jest kac” dochodzi czasem do wniosku, że „kac” to tylko początek słowa „Kaczyński”, które tak naprawdę mieliśmy na myśli. Pozostawmy to bez komentarza.

[1345]
Ostatnio w internecie zaczęło krążyć zdjęcie dwujęzycznego menu chińskiej restauracji, w którym „Dania z kurczaka” przetłumaczono jako „Denmark from chicken”. Jest to dowód na to, że nie należy zbytnio ufać elektronicznym tłumaczom.

[1694]
Co jakiś czas media publikują rankingi najbardziej niebezpiecznych zawodów świata. Czytam je z niedowierzaniem, bo zwykle brakuje tam zawodu nauczyciela. Uprawianie go grozi przecież śmiercią lub przynajmniej trwałym kalectwem, a już z pewnością czkawką – ze śmiechu.
Nigdy nie zapomnę krztuszącej się nauczycielki angielskiego, kiedy moja licealna koleżanka – wzór cnót i niewinności – opowiadała z zapałem o złożonych stosunkach polsko-angielskich, posługując się słowem „intercourse”, mającym przecież wyłącznie seksualne konotacje.

[1712, co można znaleźć w zeszytach szkolnych]
Są wreszcie frazy przytłaczające nadmiarem oczywistości: „Chopin urodził się i umarł bezdzietny”.

[1729]
Pamiętam dialog z jakiegoś westernu: „Co robi twój brat?”. „Pracuje w barze”. Tymczasem w oryginale odpowiedź brzmiała: „He’s behind bars”, czyli „jest za kratkami”.
A ja słyszałem o polskim filmie z angielskimi napisami, być może Kutza. Jeden z górników pyta drugiego, jak do tego doszło (nieważne czego). Diabli wiedzą - słyszy w odpowiedzi. W napisach: „God knows why”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz