Strony

wtorek, 20 lutego 2018

Cztery dni we Francji czyli Jours de France

Dziewczynka dyszy oparta o drzewo. Słychać krakanie wśród leśnego poszumu. Dłoń na klamce, spojrzenie w oczy. Długie, przeciągłe. A potem ciemność. Nie, nie, to nie jest opis fabuły filmu, lecz mój szkic odpowiedzi na pytanie, jak twórcy tego filmu opowiedzieliby bajkę o Czerwonym Kapturku. W tym przypadku udało im się zdobyć kolejny szczyt maniery kina PSF, która objawia się tym, że otrzymujemy ciąg scenek pozornie realistycznych, które może i złożyłyby się na jakąś sensowną historię, tylko że ktoś wcześniej wyciął wszystko, co jakkolwiek by taki odbiór umożliwiało. Kogo interesuje, dlaczego ludzie postępują w jakiś sposób lub dlaczego postanawiają snuć mętne wynurzenia o miłości w rozmowie telefonicznej, ten swej ciekawości nie zaspokoi. Oczywiście od czasu do czasu rozumiemy, dlaczego coś się dzieje, na przykład pewną panią, która przepędza Pierre'a z miejsca schadzek gejów, bo niby spokój zakłóca. Ale czemu Pierre opuścił swojego faceta i udał się na samochodową podróż po francuskiej prowincji? - tego już nie wiemy. Czy było to po pierwszej wspólnie spędzonej nocy, czy po paru latach pożycia? Czemu przygodny kochanek Pierre'a oddaje mu paczkę do doręczenia pewnej kobiecie z Alp francuskich? Poczta nie działa? A ta groteskowa scena seksu przez ścianę? Jest tak absurdalna, jak pomysł, żeby obejrzeć ten film jako opowieść o naszych czasach. Bo to bełkot raczej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz