Strony

niedziela, 2 lipca 2017

Atlas zbuntowany (trzy filmy)

Inkredible, obejrzałem hurtem trzy filmy i miałem ci ja ubaw, ale niezgodny z intencją twórców. Zacznijmy od początku, czyli od książki i jej autorki, Ayn Rand, która przybyła do SZA z Rosji w roku 1925 w dwudziestej wiośnie życia i do jego końca mówiła po angielsku z ciężkim akcentem. Rand stała się postacią groteskową, po części za swoją sprawą. Jak to pięknie opisał Shermer, podziw dla obiektywizmu, jak określała swój światopogląd Rand, z biegiem czasu przerodził się w kult quasi-religijny dla samej Rand wyznawany bezpośrednio w niewielkim gronie jej admiratorów z wszystkimi blaskami i cieniami kultów, a pośrednio - przez licznych apologetów. Zacytujmy próbkę tej twórczości w tłumaczeniu Google'a:
Ayn Rand, z racji swego filozoficznego geniuszu, jest najwyższym arbiterem w każdej kwestii dotyczącej tego, co jest racjonalne, moralne lub odpowiednie dla ludzkiego życia na ziemi.
Sama Rand gorliwie się do tego przykładała, nie odmawiając geniuszu swoim literackim dziełom. Część komizmu związanego z pisarką bierze się właśnie z odbioru jej dzieł, a szczególnie Atlasa zbuntowanego, który jako apoteoza kapitalizmu zrobił furorę w kręgach amerykańskich konserwatystów, atoli ich podziw dla Rand nigdy nie objął innych jej poglądów, czyli nieprzejednanego ateizmu i poparcia dla aborcji. Filmy obejrzałem z prostego powodu: bo wcześniej przeczytałem książkę, co mnie chyba lokuje w wąskim gronie, a to jest spora cegła.
Tytułowy Atlas to metafora odnosząca się do grupy ludzi twórczych i przedsiębiorczych, którzy wobec zachodzących zmian wypisują się ze społeczeństwa i osiadają w swojej anarchistycznej enklawie, pozostawiając resztę kraju w rękach rządu, gospodarczo nieudolnego, ale wciąż poszerzającego swoją władzę przy aprobacie, lub choćby braku sprzeciwu obywateli. Jak tłumaczą rządzący, lekarstwem na kryzys jest jeszcze więcej władzy dla rządu. System, w który przeobraziła się Ameryka w fantazji Rand, to jest rzecz jasna socjalizm, który znała dobrze z czasów młodości. Pozostaje pytanie, czy ta fantazja ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością. Można idealistycznie wierzyć w to, że nikt nie powinien czerpać zysków z osiągnięć innych, nie ma obowiązku dzielenia się z innymi bogactwem, a państwo powinno być sprowadzone do minimum. Bardzo ostrożnie rzecz ujmując, jest to przepis na mało szczęśliwe społeczeństwo. W ujęciu Rand gospodarka sprowadza się do produkcji wszelakich dóbr napędzanej ludzką wynalazczością. Że jest to pogląd anachroniczny widać na przykładzie choćby polskiej spółki Art-B, której założyciele nie mieli na celu produkcji czegokolwiek poza pieniędzmi. Jak się wydaje, wyzwaniem dla świata jest gospodarka, w której pieniądz jest towarem, co rodzi całkiem nowe problemy, słabo przez Rand diagnozowane, bowiem dla niej pieniądz był po prostu środkiem służącym do wymiany dóbr. W idealnym świecie Rand wybitni ludzie zarabiają fortuny i dają dobrze opłacane miejsca pracy, co ma lichy związek z rzeczywistością. Biznesmeni („i biznesmenki”, dodaje Warakomska) rzadko przejawiają chęć zwiększania wynagrodzeń pracowników, a przy tym nieustannie zabiegają u polityków o przywileje dla siebie i w trudnych sytuacjach wołają „Rządzie rządź!”, czyli spłacaj nasze długi powstałe wskutek durnowatych inwestycji. Prywatyzacja sukcesu, nacjonalizacja bankructwa - trudno się dziwić, że ludzie są wkurzeni. Inna kwestia to ocena nowych rozwiązań w produkcji i dizajnie. Jeśli zastosowanie zaokrąglonych rogów w telefonach komórkowych może być chronione patentem, to bardzo źle świadczy o stanie mózgu ludzkości.  A Wenezuela? - zapyta miłośnik Rand i będzie miał swoją wąską rację, bo jak już miałbym wybierać, wolałbym życie w koślawym kapitalizmie amerykańskim niż w komunistycznym syfie. Pytanie, czy na taką alternatywę jesteśmy skazani. Przejdźmy do samych filmów. Przenoszenie Rand na ekran w Ameryce to obecnie niewdzięczne zadanie, bo autorka ma opinię oszołomki, a udział w tym przedsięwzięciu oznacza deklarację ideologiczną. Patrząc na listę płac trzeciej części widzimy mocne postaci amerykańskiej prawej strony, w tym ultraprawicowca Glenna Becka. Może dlatego w każdym z filmów jest inna obsada? Dosłownie, dotyczy to nawet głównej bohaterki. Pierwszy film wypadł nawet nieźle, drugi trochę lepiej, ale trzeci to artystyczna klapa, bo kiedy z offu leci łopatologiczny komentarz, to znaczy, że naprawdę nie mieli pomysłu na film. Dobrym wyjściem byłoby jednak odejście od naiwnych rozwiązań fabularnych z książki Rand, bo kiedy prezydent ogłasza kolejne prawa gwarantujące równość i zakazujące opuszczania miejsc pracy, zaczyna niebezpiecznie przypominać dyktatora z Syntezy Wojtyszki, który zarządzał, że w piątki będą się uśmiechać ludzie o nazwiskach na B, M i S. Aktor grający Johna Galta łudząco przypomina Toma Hanksa, za to książkowy lowelas d'Anconia, były facet głównej bohaterki, dziadzieje z każdą częścią, w pierwszej wygląda jak ciacho, a w ostatniej mógłby być jej tatusiem. W drugiej części pojawił się Teller (ten od Penna i Tellera) i przemówił! Jak pamiętamy, przez osiem sezonów Penn & Teller: Bullshit! nie przemówił ani razu. Oświadczam, że doznałem wstrząsu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz