Gdybym ci ja miała pamięć absolutną, to bym tu nie potrzebowała nic zapisywać, o czym piszę jako osoba płci męskiej. Już wcześniej miałem Eurowizję w roku 2014, kiedy wygrała taka sobie Conchita, a nasze Słowianki potrząsały tym, co im mama w genach dała. Wczorajsza Eurowizja jakaś gorsza mi się wydała, bo doświadczyliśmy szwedzkiego potopu popu. Strasznie trudno było mi ocenić pieśń Szpaka bez dystansu, jaki miałem do innych występów. Wydawała mi się przyzwoita, więc bardzo mnie ucieszyło, że tak wysoko ocenił go lud (trzecie miejsce w rankingu), w przeciwieństwie do jury z różnych krajów (miejsce przedostatnie). Ten rekord rozbieżności w ocenach chyba się długo utrzyma. Ktoś obdarzony okiem dostrzegł, że Szpak jest Draculą z filmu Coppoli. (Jezusem też, ale to mniej mnie bawi.) Przy okazji warto się zastanowić, kto dał ciała przy efektach świetlnych w występie Szpaka, bo w porównaniu z innymi były na poziomie trzylatka.
Zwycięska piosenka była moją faworytką, więc mam kolejny powód do radości. Moje ucho słabo harmonizuje z Eurowizją, dlatego wbrew wszelkiej nadziei kibicowałem Gruzinom z ich mocnym rockowym występem. Jeśli chodzi o prowadzących, było nieźle. Zwłaszcza Zelmerlöw wrył mi się w pamięć, bo jest przystojny i chętnie eksponuje. Na użytek swój archiwizuję tu linki do
kpiny z Białorusina, który chciał wystąpić goły w otoczeniu wilków (nie dotarł do finału),
występu Zelmerlöwa na kuli do rozbiórki (to przy innej okazji),
instruktażowej piosenki Love Love Peace Peace, w której mamy wiele przydatnych wskazówek dla zwycięzców Eurowizji w przyszłości; jest tam akcent polski z cycatą panną nad maselnicą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz