Strony
▼
niedziela, 31 stycznia 2016
Blackbird
W szufladce z filmami gtm jest przegródka "coming out story", czyli opowieść o wyjściu z szafy. Na ogół jest to sztampa, bo bohater, najczęściej nastoletni, przez pół filmu wszystkich zapewnia, że nie jest, ale jednak jest, a jak to już wychodzi na jaw, to mamy zestaw typowych reakcji, od akceptacji do potępienia. Tym razem też oczywiście to wszystko mamy, ale w niezłym ujęciu, może dlatego, że najpierw była książka? Dobre dialogi, wiarygodnie przedstawione motywacje, cenny dystans do opowieści, w której czuć dotyk kogoś o większym od głównego bohatera doświadczeniu życiowym. Jest nim Randy, gwiazda kościelnego chóru w wydaniu episkopalnym ze swoistą żywiołowością, której nie ma w rytuale katolickim. Randy rzecz jasna kocha Jezusa, ale ma ciągle te powracające sny z nagimi męskimi ciałami, o które się lubieżnie ociera. I kolejne prześcieradło do prania. Jedno z tych ciał należy do kolegi z grupy teatralnej, a żeby było zabawniej - kiedy nauczyciel kazał im wystawić Romeo i Julię, przekornie postanowili zrobić to w wersji homo, Randy wziął rolę Romea, a ów kolega - Julii, choć górował nad Romeo wzrostem i muskulaturą. Na szczęście jednak historia jest dużo ciekawsza niż wątek napięcia seksualnego pomiędzy aktorami w szkolnym przedstawieniu. Sytuacja rodzinna Randy'ego nie jest wesoła, bo matka jest na wpół oszalałą dewotką po zaginięciu córki parę lat wcześniej, a ojciec odszedł, bo nie mógł tego wytrzymać. Poza tym Randy angażuje się w studencki projekt filmowy i poznaje w ten sposób białego przystojniaka Marshalla. Jak widać, życie w Mississippi nie jest łatwe, z czym zgodziłby się przeciętny obywatel SZA, który uważa, że tam się bez butów chodzi. Dlatego wybaczamy twórcom landrynkowe zakończenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz