Strony

środa, 6 listopada 2013

Gra Endera czyli Ender's Game

W ramach komunostalgii zauważę, że czytając fantastykę w PRL-u można było odnieść wrażenie, że jest to rodzaj przyjemnej literatury, niesłusznie pogardzanej przez tak zwanych mainstreamowców. Wrażenie podbudowane dwojako: działał wtedy filtr, który przepuszczał na rynek rzeczy lepsze, bo na gorsze po prostu szkoda było papieru - mam tu na myśli głównie ludzi związanych z miesięcznikiem Fantastyka. Drugi element to wiek pacholęcy, w którym fascynacja kosmosem jest czymś całkiem naturalnym. Usiłowałem obejrzeć niedawno odcinek serialu Kosmos 1999, swego czasu szalenie emocjonującego, ale przysnąłem. Teraz też zdarzają się w fantastyce rzeczy dobre, ale już raczej na zasadzie wyjątków. Piszę o tym, bo z Enderem zapoznałem się jeszcze za komuny, a mimo to zachwytu nie doznałem. To dziwne, jest kosmos, są złe robale, wszystko co trzeba - ale nie. Może dlatego, że to niezły pomysł na opowiadanie, czym pierwotnie była ta historyjka, ale nie na całą książkę. Przez trzy czwarte książki i filmu męczą tego Endera na różnych treningach i udało im się! On ma chwile słabości, oni mają wątpliwości, a główna niespodzianka to jest kaszka z mleczkiem w porównaniu z wieloma dzisiejszymi wyczynami fabularnymi. Przy takim wstępnym nastawieniu film można uznać za przyzwoity, ale pozostaje pytanie, czy było warto to przenosić na ekran? I męczyć biednego Harrisona Forda, który teraz błaga podobno agentów, żeby się już odczepili i dali mu spokojnie umrzeć. W co wierzymy bezkrytycznie, bo doniósł o tym The Onion.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz