Strony

czwartek, 19 września 2013

Kongres czyli The Congress

Czemuż to trzeba tak wydziwiać, nie można zekranizować Lema po bożemu? Film nawiązuje do powieści Kongres futurologiczny, której głównym bohaterem był Ijon Tichy, a tu zamiast niego mamy niejaką Robin Wright, co jest zabiegiem ciekawym, bo to prawdziwe imię aktorki, która wcieliła się w postać aktorki o imieniu Robin Wright. Lem był twórcą wielu hardkorowych powieści sajens-fikszyn, te dałyby się sfilmować po bożemu. Polubiłem Lema raczej za Ijona Tichego oraz Trurla i Klapaucjusza, czyli pisarstwo z pogranicza groteski i powiastki filozoficznej. Tego tak po prostu sfilmować się nie da. O grotesce w filmie już pisałem, a filozofia na celuloidzie to średni pomysł. Czytając książkę można przy zniewalającej podniecie myślowej się zatrzymać, aby podumać, przemyśleć, zrobić przerwę na stosunek, kanapkę lub skręta. Film nie przystanie usłużnie z akcją, nie zaczeka, bo za chwilę jest już kolejny zwrot, następny dialog, nowy bohater, który okazuje się tchórzem. Z filmem Kongres jest również ten problem, że jego niewierność wobec książki dotyczy głównego pomysłu. W książce rzeczywistość jest demaskowana z zaskoczenia, w filmie wiemy od pewnego momentu, że postaci żyją świecie urojonym, który na język filmowy został przełożony jako naprawdę pomysłowa animacja. W ujęciu Folmana, twórcy filmu, dostrzegam również inne zalety, które (uwaga, bluźnierstwo) uszlachetniają pierwowzór literacki. Przede wszystkim Robin jest postacią z krwi i kości, a w jej życiu są radości, zmartwienia, miłości. Może się mylę, ale nie wiadomo mi nic o życiu uczuciowym Tichego, poza momentami, kiedy jajka sadzone mu się przypaliły. Druga ważna różnica to kwestia życia w urojonym świecie - w filmie jest to pozostawione decyzji osobistej, inaczej niż w książce. Formalny wybieg, który pozwolił zastosować animację jako substytut świata chemicznie ubogaconego, uważam za mistrzowski.  Bardzo ładna była parodia kultu firmy Apple, której fenomen nie sprowadza się przecież do sprzedaży gadżetów elektronicznych. Bynajmniej, Apple kusi nas ofertą fascynującego stylu życia, któremu patronuje prorok Jobs. Poza tym dostrzegłem w filmie przynajmniej dwa momenty idealnego zgrania obrazu z muzyką w stylu Tarantino. Czy są powody do niepokoju? Jakie stymulanty wypiłem w kawie w czasie seansu? Przecież na co dzień jestem sardonicznym zgredem z loży w Muppet Show.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz