Strony
▼
poniedziałek, 1 lipca 2013
Człowiek ze stali czyli Man of Steel
Film o kolejnym metalowym człowieku. Było żelazo, teraz stal, czekamy na mosiądz. Jak się zastanowić, tytuł jest dziwny, bo „Superman” powinien przyciągnąć widza. Od czasu ostatniego filmu pod tym tytułem chyba wyrosło nowe pokolenie amerykańskich nastolatków, którym nie przeszkadzałoby specjalnie, że ostatni „Superman” był gniotem. Udało się z Batmanem i Iron Manem, więc było kwestią czasu, żeby znana spółka od reanimacji superbohaterów wyciągnęła Supermana z OIOM-u. Udało się, bo musiało się udać. Ale z Supermanem jest problem, bo trudno sobie wyobrazić, że rzuca bonmotami jak ironiczny (nomen omen) Tony Stark, a jego wrogowie są zbyt fantastyczni, żeby wzbudzić autentyczną grozę. Podobnie jak w pierwszym filmie o Batmanie z odświeżonego cyklu mamy tu wątki z dzieciństwa, bo wiadomo, że życie superbohatera jest ciężkie, a najbardziej dzieciństwo. Genialny tatuś z rozpadającej się planety Krypton wystrzelił synka na Ziemię, nie wiadomo po jaką cholerę zaimplementował w nim kody genetyczne Kryptonian (jedyna kopia!), po które przyleciał na Ziemię bardzo zły generał Zod. Generał był zły, bo zagrażał ludzkości, ale w sensie kryptońskim był najprawdziwszym patriotą, który chciał odtworzyć potęgę swojej cywilizacji. Na drodze tego światłego pomysłu stanął Clark Kent z farmy w Ohio (lub w innym stanie Oregonie). Ewolucja zawsze zwycięża! - krzyczy Faora-Ul, towarzyszka Zoda, produkt kryptońskiej inżynierii genetycznej. Ale mądre. Ujmując rzecz łopatologicznie, niewiele Faora rozumie z ewolucji, bo jej słowom przeczą choćby alarmujące wieści o coraz to nowych zagrożonych gatunkach na Ziemi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz