Strony

piątek, 31 sierpnia 2012

Balladyny i romanse (Karpowicz)

Kupiłem tę książkę po przeczytaniu otwierającego ją tekstu o chińskim ciasteczku. I jak to zwykle robię z książkami - odłożyłem. Potem się lekko zraziłem - jak to, po takim bombowym wstępie mam czytać o jakiejś przedemerytalnej dziewicy? Znowu odłożyłem, ale wróciłem do lektury na plaży. I przeczytałem migiem, bo to jest świetnie napisane! Tuż przedtem skończyłem ksiażkę Kureishiego i mam coś prawie jak pewność, że żaden przekład nie będzie miał takiej językowej energii jak Balladyny i romanse. Mniejsza w sumie o fabułę, wiadomo, że opowieść o przypalonym naleśniku może wciągnąć bardziej od historii o zgwałconym leśniku. Tu fabuła nawet taka prosta nie jest, mamy trzy rozdziały zatytułowane Balladyny, I oraz Romanse. W pierwszym poznajemy bohaterów naziemnych, zameldowanych w Polsce. W drugim rozdziale otrzymujemy wizję świata zamieszkałego przez bogów, ale tak naprawdę chodzi o niemal wszystkie postaci mieszkające w zbiorowej świadomości, choćby ta zbiorowość była tak mała, jak osoby, które wiedzą cokolwiek o Balladynie. W rozdziale ostatnim bogowie schodzą na Ziemię. Eros ze swoimi tatusiami, Hermesem i Aresem zamieszkali w M1 w Warszawie. W akcie swoistej zemsty Eros wymusza na tatusiach odgrywanie kochającej się rodziny, w ramach której spożywa się regularne wspólne posiłki przygotowane wcześniej przez Aresa przyodzianego w fartuszek, a potem wychodzi się na rodzinny spacer. Trzymając się za ręce, bo tak się robi w rodzinie. Dwóch postawnych facetów przechadza się prowadząc za rękę dorodnego młodzieńca - łysi w dresach próbują coś z tym zrobić, ale dostają od bogów łomot i kończą z kończynami w gipsie. Nadwrażliwe katolickie dusze - nie cieszcie się, wasi bogowie (sik!) też biorą udział w tym cyrku. Gdybym miał jakoś opisać, co mi się w tej książce podobało, to postawiłbym na erupcje skojarzeń, co chwilę wybuchające na jej stronach. Cytacik.
Człowiek jest istotą cierpiącą, do cierpienia powołaną, patrz nauka Kościołów, historia, wiwisekcja, Koran i Cioran. Człowiek bez cierpienia, czynnego lub biernego, to nie jest człowiek wcale. To oczywiście głupie, pomyślała Anka, że człowiek musi cierpieć, lecz przecież to nie ja człowieka wymyśliłam. Ja wymyśliłabym coś lepszego. Coś niewielkiego i miłego w dotyku, na przykład wiewiórkę.
Zaraz, zaraz, a wiewiórki nie cierpią?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz