Strony

piątek, 8 czerwca 2012

John Carter czyli John Carter

Z wielkim zaciekawieniem obejrzałem ten film i z przygotowaną zawczasu tezą, że widowisko mające być taką straszliwą wtopą Disneya nie zasłużyło sobie na to. Przynajmniej nie bardziej niż wiele innych hitów kasowych. Tu małe sprostowanie: wtopa nie jest taka wielka, bo choć sukcesu nie było, to wpływy małe nie są. Tezy powyższej będę się nadal trzymał, bo efekty były, ładne buzie były, choć nie bardzo znane, a fabuła zacna, bo z zacnej książki Burroughsa. Czytałem dawno temu z wypiekami. Różni mądrzy ludzie tłumaczą, w jakich to miejscach zawiodła strategia promocyjna, ale to mi bardzo przypomina odczytywanie przyszłości z Biblii. Wydarzyło się coś niedawno i pokazujemy, że taki a taki prorok to wyprorokował. Do filmu mam ten zarzut, że jest zwyczajnie przeciętny, jakby cała fantazja poszła w te dziwne animowane stworki, które - gdyby były ludźmi - niczym by nas nie zaskoczyły. Krótko o fabule, którą powinienem znać z książki, ale nic nie pamiętam. John Carter zostaje przeniesiony na Marsa, bo gdzieś w jaskini postrzelił dziwnego faceta z urządzeniem teleportującym. Tak więc podróż na Marsa to błahostka, tylko trzeba mieć dobry ekwipunek, droga NASA, drogi Roskosmosie. Na Marsie okazuje się, że Carter jest kimś w rodzaju Supermena, skacze jak pchła (z zachowaniem proporcji) i w pojedynkę odpiera atak całej armii. A to wszystko po to, żeby jedna uczona lalencja wywinęła się od ślubu z najeźdźcą, co miałoby uratować jej miasto przed zagładą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz