Film ma walory poznawcze. W kraju Stany Zjednoczone Meksyku popularnym sportem jest lucha libre, coś w rodzaju MMA, w ramach którego na ringu stają przeciw sobie zawodnicy różnych kategorii, nie tyle wagowych, co deskrypcyjnych. Prawdziwe imię tytułowego bohatera to Saúl, który najpierw walczył jako rudo (czyli zawodnik stosujący brudne chwyty), ale po obrotach zdarzeń zdecydował się w końcu walczyć jako exótico, czyli odmieniec, a dokładniej zawodnik homoseksualny. W ten sposób powstała postać Cassandra, który w niedługim czasie osiągnął sukces, za którym przyszła sława. Tego rodzaju zawodnicy zaczęli się pojawiać już w latach pięćdziesiątych. I tu proponuję moment zadumy. W tych odległych czasach na naszym Zachodzie, mającym się za cywilizowany, byłoby to nie do pomyślenia. Podobno w Niemczech jeszcze w roku 2000 trzymano w więzieniu człowieka skazanego z nazistowskich paragrafów przeciw homoseksualistom. Saúl nie dlatego chciał unikać kategorii exótico, że krępował się przyznać publicznie do bycia gejem, lecz dlatego, że nie chciał być przypisany do grupy wiecznie przegrywającej. Postanowił złamać tabu i - stosując osobliwy styl walki - zaczął wygrywać (z siłą tysiąca motyli, jak to ujęto w zapowiedzi walki). Film ma charakter biograficzny, Cassandro istniał naprawdę. Jeśli wierzyć filmowi, miał kochającą matkę, nieobecnego ojca i kochanka, który na co dzień był wzorowym mężem i tatą (w tej roli ładny Raúl Castillo). W roli głównej Bernal, który jest dziwnie manieryczny, niby dorosły facet, a wydaje się nieco zbyt dziecinny. Posturą też niezbyt pasuje do boksera, jeśli mielibyśmy być przekonani, że jest zawodnikiem wygrywającym. Patrząc na kochanka Saúla, jak zwykle wspomnieliśmy o przypuszczalnym uwiedzeniu, czyli głównego czynnika propagacji homoseksualizmu według Ziemkiewicza i innych pato-mózgów. Czy zostałbyś heretykiem po uwiedzeniu przez heteroseksualistę? - zapytałem Kwiatka. Tak, odparł, gdyby miał rzeźbę, futerko i zarost, to czemu nie.
Strony
▼
piątek, 11 kwietnia 2025
Konklawe (Conclave)
Umarł papież, więc kardynałowie zjeżdżają się z całego świata, aby wybrać nowego. Z dwóch znanych mi poglądów, pierwszy: opowieści o konklawe są czczym wymysłem, bo zebranych obowiązuje tajemnica, drugi: wiemy co nieco o przebiegu konklawe, wybieram ten ostatni, bo w tak dużej grupie zawsze znajdzie się ktoś skłonny do opowieści off the record. Jest możliwe, że Harris, którego powieść tu sfilmowano, dokonał rzetelnego wywiadu i opisał rzecz wiarygodnie, przynajmniej jeśli chodzi o procedury i protokół. Jeśli rzeczywiście każdy kardynał oddając tajny głos musi wypowiedzieć formułkę o tym, że oddaje głos na kandydata godnego papieskiego stolca, to szczerze współczujemy kardynałom uczestnictwa w bardzo nudnym zebraniu. Na szczęście dla widza tę nudę wycięto, a za to zobaczymy to, o co nam chodzi naprawdę - intrygi. Jeden z kandydatów fałszywie deklaruje, że wcale nie zależy mu na wyborze, inny płacze, kiedy jego rosnące szanse zostają pogrzebane, a kolejny głośno opowiada się za twardym konserwatywnym kursem, bo przywrócenie mszy trydenckiej to rzeczywiście wyczekiwana odpowiedź na bolączki współczesnego świata. Nie wiem jak komu, ale mnie te wszystkie podchody i fortele wydały się płaskie, jakby chodziło o wybór wójta. Lub wójcicy. Nie wspomniałem o wątku najważniejszym, który też ma zwieńczenie bardziej pasujące do obory niż bazyliki. Po tym marudzeniu jedno mogę przyznać: film nie nudzi, a dziwnie postarzony Fiennes daje radę. Amen.
OOP Saga
Zazwyczaj nie wspominam o filmach, których nie obejrzałem do końca, bo wydaje mi się to nieuczciwe. W tym wypadku robię wyjątek, choć nie dlatego, że każdy normalny widz po dziesięciu minutach powinien dać sobie spokój ze względu na amatorszczyznę tego utworu we wszystkich aspektach, z naciskiem na zdolności aktorskie obsady, dobranej zapewne spośród ludzi, których nie wzięto jako statystów do filmu klasy be. Główny mój powód, by wspomnieć o tym badziewiu, sprowadza się do obróbki ścieżki dialogowej filmu, czyli napisów, które firma Amazon wyprodukowała - jak się domyślam - za pomocą sztucznej inteligencji, która musiała być tutaj niezwykle sztuczna. Podobno kapitalizm to ustrój, w którym konsumentowi oferuje się towar najwyższej jakości w niskiej cenie. To oczywiście prawda z mocnym naciskiem na „podobno”. Załączam stosowną dokumentację.
Wujek Frank (Uncle Frank)
Narratorką jest Beth, która z całej swojej rodziny najbardziej ceni wujka Franka, choć ten niestety z rzadka odwiedza rodzinne strony, a pracuje na uniwersytecie nowojorskim jako wykładowca literatury. Możesz być kim tylko chcesz, Beth - usłyszała od wujka, wzięła te słowa do serca i wybrała się na studia do Nowego Jorku we wczesnych latach siedemdziesiątych. (Swoją drogą, wujek jest dobry w motywacyjne pierdolety.) Jak by się ta rada wujka miała do prawdy, którą szybko odkryła Beth? Frank jest gejem i od dziesięciu lat mieszka razem ze swoim partnerem, Saudyjczykiem Wallym (który ze spokojem łączy życie w grzechu z odmawianiem islamskich modlitw). Jeśli mógłby być, kim tylko chce, to czemu nie przykładnym mężem i ojcem? Wiem, czepiam się wyrwanych sentencji zamiast patrzeć na całość, ale wyjątkowo mnie irytują takie gówno-prawdy uchodzące za głębokie maksymy życiowe. Jasne już jest, czemu Frank wybrał życie z dala od rodziny. W Nowym Jorku nic specjalnego poza zabawnym epizodem z „chłopakiem” Beth się nie wydarza, ale niedługo potem przychodzi wiadomość o śmierci ojca Franka, a dziadka Beth. I tu zaczyna się właściwy dramat, który ma korzenie w latach czterdziestych. Jak opery były mydlane, tak dramaty bywają landrynkowe, a kto widział ten film, powinien wiedzieć, o co chodzi. No nie powiem, nawet się wzruszyłem, ale widać, że pod koniec poszło za szybko i za łatwo. Film warto obejrzeć choćby dla dwóch postaci: Beth i Wallego, któremu przyznaję oskara w kategorii aksamitny głos.
Bárbara
Podobno spodobała się ta pozycja subskrybentom outfilmu, a jest to społeczność, która nieraz zaskakuje mnie ostrością sądów. A przecież Bárbara jest momentami niezwykle amatorska, zwłaszcza na początku, kiedy postać tytułowa, emerytowana drag queen, nie potrafiąc pogodzić się z koniecznością zejścia ze sceny, napada na swych pracodawców i ucieka z wykradzioną walizką. Jej zawartość jest dla nich tak cenna, że natychmiast wyruszają w pościg. I o tym jest ten film. Bárbara podróżuje po prowincji bliżej nieokreślonego kraju Ameryki, jest ubrana w mało męskie szatki, ale nie jest w stanie ukryć tego, że jest facetem. Jej celem jest jakaś wyimaginowana Północ, gdzie ma zasłynąć jako gwiazda estrady. Takie kity wciska Sixtowi, przypadkowo napotkanemu młodzieńcowi, z którym będzie kontynuować podróż, a raczej ucieczkę. Z początku nic Sixta nie wiąże z mariconem, poza jego pieniędzmi - nie, nie o seks chodzi, ale o rzeczy jak najbardziej przyziemne, noclegi i jedzenie. Nadal jest amatorsko, ale nieco lepiej, kiedy bliżej poznajemy bohaterów. Wkrótce do pary przyłączy się świadoma swych powabów wiejska dziewczyna, postać zdecydowanie mniej sympatyczna. Zakończenie jest bardzo dramatyczne, ale nie zrobiło na mnie większego wrażenia niż obraz prowincji biednego, niemal pustynnego kraju, w którym gangi zastępują struktury państwowe. Być może chodzi o kraj produkcji filmu, czyli Wenezuelę, choć byłoby to dziwne, bo to nie jest kraj rządzony przez miłośników twórczej swobody.
czwartek, 10 kwietnia 2025
Queer
Niewiele mogę powiedzieć o tym, czy ta ekranizacja powieści Burroughsa dobrze oddaje jej charakter. Jej tytuł polski to Pedał, co brzmi chyba dużo mocniej niż angielski oryginał. Być może niesłusznie od książki odpychała mnie aura wódy i narkotyków, ale mam tak od czasów Zostawić Las Vegas, które zryło mi psychę. I jeszcze jedno: Burroughs to pisarz artysta, więc nawet jeśli w jego prozie są momenty, to - jak przypuszczam - trzeba się przedrzeć przez hektary średnio atrakcyjnych wynurzeń jak w Zwrotniku raka, który kiedyś czytało się z wypiekami, bo tam ktoś komuś członka dotykał (i to nawet nie był lekarz). W świecie pornografii dostępnej zawsze i wszędzie komu by się chciało czytać Millera? Z drugiej strony nie przesadzajmy, bo choć Queer bazuje na nastroju i klimacie, to zgrabne ciało młodego kochanka zdecydowanie pomaga nam przebrnąć przez dialogi meandrujące pośród pustkowia fabuły. Przy okazji omawiania filmu z kompetentną osobą poznałem określenie snooze fest. Główny bohater Lee mieszka w Meksyku, szczęśliwie dla niego nie musi martwić się finansami, chodzi do barów i okazjonalnie zalicza facetów. To się zmienia, kiedy spotyka Allertona, który, owszem, jest miły, ale znowu nie takie cudo. Ich związek jest daleki od typowego romansu, a bliższy układowi biznesowemu, choć w skrytości ducha Lee liczy na coś więcej. Z niejasnych powodów para wyjeżdża na południe, bo trudno za dobre wyjaśnienie przyjąć bełkot o telepatii, czy też podróżach w czasie, możliwych podobno po zażyciu właściwych substancji. Jeśli o chodzi o te podróże w czasie, to najtrafniejsze podejście do nich miał profesorek Nerwosolek, który prowadząc samochód zwykł mawiać do swojej asystentki: w czasie, kiedy podróżuję, mogłabyś mi poczytać gazetę, Entomologio.
wtorek, 1 kwietnia 2025
Pustka (Il vuoto)
Outfilm zapuszcza macki w ciemne rejony kinematografii, gdzie nawet Filmweb nie sięga. Rzeczywiście, film wygląda trochę amatorsko, przynajmniej sądząc po nadekspresyjnej grze aktorskiej, co jest o tyle zabawne, że filmowy Giorgio poważnie para się aktorstwem, a Marco uczęszcza na lekcje jako amator. Nie powinno dojść między nimi do romansu, skoro Marco ma dziewczynę, ale można przestać ją mieć i wtedy nie ma problemu. W ten oto sposób zobaczymy jedną z dziwniejszych scen łóżkowych, rozgrywających się w przeraźliwie białej scenerii, w czasie których nasza para tarza się pod prześwitującymi prześcieradłami. Później się okaże, że ta dziewczyna nie do końca była poinformowana o rozejściu z Markiem, więc następują komplikacje. Zasadniczy problem naszych czasów polega na strachu przed zawarciem bliższego związku z powodu możliwych, a raczej prawie pewnych cierpień, jakie przyniesie rozstanie. Czy te parę chwil uniesień warte jest przykrych następstw? Jeśli ktoś miałby szczęście jak Giorgio, mógłby przekuć ból rozstania w dzieło sztuki (tu performatywnej), jak Kochanowski śmierć Orszulki w Treny. Nie jest to niestety przypadek powszechny, większość z cierpiących miota się bezproduktywnie - ani obrazu, ani poematu, ani koncertu wiolonczelowego...
W pokoju obok (La habitación de al lado)
Bohaterkami są pisarka Ingrid i Martha, jej przyjaciółka z dawnych lat. Martha była korespondentką z rejonów działań wojennych, co zobaczymy w retrospekcjach. Ciekawe swoją drogą, czy ci zakonni geje pracujący jako wolontariusze na rzecz ofiar wojny to całkowite zmyślenie. Martha zapadła na raka, a rokowania są marne. W pewnej chwili zwraca się do Ingrid z osobliwą prośbą, a ta się zgadza. Jasne, że jest to okazja do wielu smutnych rozmów i wspomnień, których przeżywanie z dwiema kobietami wcale nas nie nuży. Choć to film anglojęzyczny, czyli nietypowy dla Almodóvara, jest tu wszystko, za co można go lubić. Specyficzna, melodramatyczna muzyka, żywe kolory i ciekawa historia z ważnym społecznym przesłaniem. Na pewno cenię ten film bardziej niż Matki równoległe. W rozmowie padło nazwisko Dory Carrington, malarki, która w czasach szalejącej awangardy miała odwagę malować niby to zwyczajnie, ale w swoistym stylu, który zapewne przypadł do gustu reżyserowi. Mnie zresztą też.